„Możemy jutro razem jechać na pustynię” – powiedział Abbas. Puściliśmy to zdanie mimo uszu, gdyż byliśmy pewni, że to tarof. Po trzech dniach spędzonych razem byliśmy przekonani, że potrafimy rozpoznać blef. Wróciliśmy do mapy Iranu i planowania naszej podróży. „Czy zrobiliśmy coś nie tak, że nie chcecie z nami jechać?” – wskazał na siebie i na swoją żonę. Tym razem byliśmy trochę skonfundowani. Zgodziliśmy się. W ten sposób po raz pierwszy w życiu pojechaliśmy na pustynię.

Wyjazd z Teheranu

Z Teheranu wyjechaliśmy wcześnie rano, mimo to było bardzo ciepło. Po drodze zrobiliśmy przystanek na tankowanie – litr paliwa za 40 groszy – żyć, nie umierać. Następna przerwa to zatankowanie termosu wrzątkiem. Stanęliśmy przy skupisku przydrożnych sklepików. Przed każdym z nich znajdował się wielki samowar, z którego można było nalać wodę.

Przejechaliśmy przez Kashan i udaliśmy się do Aran va Bidgol – ostatniego miasta przed pustynią. Jeszcze tylko zakupy: woda – nie ma wody na pustyni, pasta z bakłażana w puszce na obiad, trochę chleba, ser, arbuz na deser. Jeszcze jedna ważna rzecz – było już po południu, a Abbas i Zahra jeszcze nie odbyli modlitwy. Nie ma problemu. Popytaliśmy ludzi i znaleźliśmy park, a w nim specjalne miejsce, gdzie można porozmawiać z Allahem. W całym Iranie takich miejsc jest mnóstwo.

Po uregulowaniu spraw duchowych i uzupełnieniu zaopatrzenia mogliśmy już jechać. Utrzymane w piaskowej kolorystyce Aran va Bidgol płynnie przeszło w pustynię. Najpierw minęliśmy ostatnie zabudowania, potem wyłoniła się ogrodzona płotem jednostka wojskowa, następnie jakaś fabryka. Nawierzchnia z asfaltowej zmieniła się w szutrową.

Pierwsze spotkanie

Po chwili nie było już prawie nic. Tylko droga wdzierająca się w pustynię, a po bokach piasek i wyblakłe, zielone krzaczki, które znanym tylko sobie sposobem znajdują wodę. Jechaliśmy tak w milczeniu, a z każdym głębszym wdechem każdy z nas czuł jak piasek opanowuje płuca. W środku samochodu szalał nieustanny tuman, a warstwa jasnego pyłu pokrywającego karoserię stawała się coraz grubsza. Krzaki przewijały się jak w filmie. Na utwardzonej drodze raz po raz zalegał naniesiony piach, więc Abbas musiał manewrować gazem.

Wielbłądzi terror

Jechaliśmy tak zamyśleni, gdy po lewej pojawiło się stado wielbłądów. Abbas od razu zatrzymał samochód i wyskoczył z aparatem. Artur podążył za nim, a dziewczyny nieśmiało pozostały przy samochodzie. Zdziwione stadko stanęło w osłupieniu, tylko dwóch śmiałków załapało bazę i zaczęło iść w naszą stronę. Zwierzęta nie wyglądały zbyt ładnie. Widok ich tępych twarzy dopełniały wielkie, żółte zębiska oraz mlący jęzor. Gdybym spotkał takiego wielbłąda w ciemniej uliczce od razu oddałbym mu wszystkie swoje kosztowności – bez negocjacji. Abbas postanowił nakarmić zwierzęta chlebem. To był błąd. Całość pokarmu zgarnął osobnik z ekstrawagancko wygolonymi pejsami. Mafia garbusów węsząc dobry interes zagrodziła drogę samochodowi. Pierwszy i ostatni raz w Iranie poczuliśmy się sterroryzowani. Na szczęście szybka dywersja polegająca na podrzucenia chleba na pobocze rozbiła szyki garbów i mogliśmy jechać dalej.

Początek dywersji
Początek dywersji

Caravanserai

I znowu kurz w samochodzie. Po prawie godzinnej jeździe po bezdrożach dotarliśmy do Caravanserai Maranjob. Caravanserai to budynek, w którym karawany mogą odpocząć po ciężkich znojach podróży. Całość składa się z placu otoczonego murem. W murach znajdują się pomieszczenia mieszkalne, izby dla zwierząt, magazyny. Do środka caravanserai prowadzi tylko jedno wejście. Jest to zabezpieczenie przed siłami pustyni i podkreśla charakter obronny obiektu. Po krótkiej rozmowie z pracującymi tu ludźmi postanowiliśmy ruszyć dalej.

Pięć kilometrów za caravanserai zaczynała się pustynia, jaką znamy z obrazków, tylko musieliśmy do niej jeszcze dojechać. W końcu zatrzymaliśmy się przy wydmach. Gęsto usiane krzaczki zniknęły i całość opanował ciepły piasek. Abbas zaparkował samochód i pieszi pomknęliśmy na spotkanie z nowym. Szliśmy i szliśmy, a nasze obuwie walczyło z piachem. W końcu zostawiliśmy klapki i kontynuowaliśmy jak Cejrowski – na bosaka. Po drodze obserwowaliśmy ślady zostawione przez różne zwierzęta: węże, jaszczurki, wielbłądy, a może nawet zabłąkał się tu jakiś fenek.

Ogrom pustyni
Ogrom pustyni – photoshopotyzowane

Zabawa w piaskownicy

Po jakimś czasie chodzenia po wydemkach stwierdziliśmy, że dalej nie idziemy i tu będziemy odpoczywać. Artur zobaczył małą górkę piasku. Chyba jakieś nieśmiałe wspomnienia z dzieciństwa uderzyły go w czaszkę i rzucił się na kopczyk niczym Brad na Angelinę. No i wszyscy zaczęliśmy się zachowywać jak przerośnięte dzieci w przerośniętej piaskownicy. I wcale nie odczuwaliśmy braku wiaderka i grabek. Po jakimś czasie przystanęliśmy zmęczeni wygłupami. Każdy z osobna wpadł w zadumę. Dotarły do nas ogrom przestrzeni i cisza, która niewątpliwie ma źródło w tym miejscu. Wiedzieliśmy, że spędzimy tutaj noc i to nas ekscytowało.

Niedługo miało się ściemniać, więc rozpoczęliśmy nosić opał na ognisko. Posłużyły zań te ze wspomnianych krzaczków, które wykończone przed środowisko nie podołały znalezieniu wody. Abbas niczym wprawny harcerz rozpalił ogień. Ognisko się paliło, my jedliśmy pyszną kolację i rozmawialiśmy o świecie, który otula hedżab. Abbas jeszcze zapytał czy mogę wskazać mu północ. Potrzebował tego, aby wyznaczyć kierunek Mekki i odbyć wieczorną modlitwę. Nagle zaczęło padać. Tak, tak deszcz na pustyni. Musieliśmy tutaj przyjechać, aby mieć okazję przeżyć deszcz w Iranie. Po dniu pełnym wrażeń rozeszliśmy się do namiotów, a tam zręczny Morfeusz założył nam Nelsona.

Niespokojna noc

Noc była niezapomniana. Najpierw obudził nas wiatr, który nadciągnął niewiadomo skąd. Za drugim razem coś zainteresowało się foliowym workiem ze śmieciami. Pejsowaty wielbłąd, pies, fenek, kuna pustynna? Do dziś nie wiemy co to było. Nie pomyśleliśmy, że worek w takim ekosystemie jest dość nietypowy i na pewno wzbudzi zainteresowanie, a nawet niemałą sensację. Apogeum przyszło, gdy coś zaczęło nam drapać w namiot. Lekko przerażony Artur przeraził Paulinę budząc ją. Nasza wyobraźnia zaczęła rysować najpierw psa, potem wielbłąda, potem liska, potem niewiadomo co. Paulina poszła spać, a Artur usłyszał jakieś rypanie od strony śledzia. To niewiadomo co zaczęło wykopywać śledzia chcąc osłabić konstrukcję namiotu. Czy to istota myśląca, czy Velociraptor, czy może jakiś pustynny dowcipas? Dywagacje ustąpiły miejsca snu.

Rano, gdy się obudziliśmy Abbas i Zahra byli już prawie gotowi. Obejrzeliśmy namiot i po nocnych markach nie było śladu. Cwaniaki zatarli całą swoją obecność. Czekała nas znowu jazda przez pyłowate środowisko, ale wiedzieliśmy, że zrobiliśmy coś wyjątkowego, coś co pozostanie w nas na zawsze. Pustynia przyciąga. Najpierw przyciągnęła Abbasa, potem nas. Abbas na zawsze pozostanie człowiekiem, który po raz pierwszy zabrał nas na pustynię.

Wielbłąd na pustyni
Wielbłąd na pustyni

1 Comment

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *