Drohobycz,12 sierpnia 2012 roku. Budzimy się w domu Igora, w pokoju wyglądem przypominającym pomieszczenia rodem z książek rosyjskich autorów, które czytaliśmy w liceum. Ubieramy pożyczone nam szlafroczki i po dokonaniu porannej toalety zasiadamy do stołu. Czeka na nas śniadanie złożone z zapiekanej papryki faszerowanej ryżem i warzywami, kanapki ze swojskim pasztetem oraz mocna kawa i ciastka. Oczywiście nie może zabraknąć gęstej śmietany, którą na Ukrainie dodają prawie do wszystkiego. Również do piwa! Jest tu takie powiedzenie, że ze śmietaną to nawet słoma smakuje. Prowadzimy zajmująca rozmowę z całą rodziną, w skład której wchodzą: Igor, jego żona Świetłana i córki Wiktoria, Marta, Halina. Dziewczyny dzień wcześniej oprowadziły nas po całym mieście, opowiadając o wszystkich interesujacych miejscach lepiej niż zawodowy przewodnik, a te mniej ciekawe zamieniając swoimi wywodami w prawdziwe perełki. Mała wskazówka zegara zaczyna się zbliżać do liczby 12, więc czas na pakowanie i zbieranie się do wyjścia. Trudno nam się jest rozstać, więc gramolimy się dość długo, ale w końcu wychodzimy z bagażami przed dom i uwieczniamy nasz pobyt tutaj na wspólnej fotografii. Na Ukrainie panuje zwyczaj, że gospodarze po kryjomu zabierają jakiś przedmiot gościom po to, żeby musieli jeszcze do nich wrócić. Ciekawe, czego z naszego ekwipunku będziemy wkrótce bezskutecznie szukać?

„Autostop, autostop, wsiadaj bracie dalej hop!”
Przed nami do pokonania około 200 km, czyli w warunkach ukraińskich 3 godziny „czystej” jazdy. Cel: Kołomyja. Do tego miasta nie ma bezpośredniej drogi, więc liczymy się z tym, że czeka nas kilka przesiadek. Zabieramy się samochodem ze znajomym Igora, Miszą, który wywozi nas za miasto na stację benzynową. W tym miejscu warto nadmienić, że od chwili naszego wyjścia z domu przez cały dzień będzie padać deszcz – od lekkiej mżawki po gęstą ulewę. Jako iż na samym początku doświadczamy tej najmocniejszej wersji opadów, decydujemy się „łapać okazję” na stacji, ochraniani przed lejącą się z nieba wodą przez szeroki dach. Podchodzi do nas starszy pan i zaczyna rozprawiać o swoim ubogim życiu. Dzielimy się z nim kawałkiem chleba i zaczynamy „polowanie”. Pytamy każdego nadjeżdżającego kierowcę czy jedzie w interesującym nas kierunku, tj. do miasta o wdzięcznej nazwie Stryj, ale niestety wszyscy udają się w inne miejsca. Przez jednego z nich, wyglądającego na typ biznesmena, zostajemy obdarowani butelką wody i opakowaniem czekoladowych trufli. Spędzamy na stacji jakieś 30 minut, bez powodzenia szukając chętnych do podwiezienia nas. Aż tu nagle podchodzi do nas pan Bogdan, który wcześniej odmówił nam transportu i mówi, że zawiezie nas do Stryja. Po prostu specjalnie dla nas pojedzie inną drogą. I tak lądujemy w obszernym aucie, w którym oprócz nas jedzie również młody turysta z… Ekwadoru! Okazuje się, że nabyta przez nas znajomość języka hiszpańskiego może się przydać również u naszych wschodnich sąsiadów.

Wysiadamy w Stryju przy dworcu autobusowo-kolejowym. W poczekalni przyrządzamy sobie pożywne kanapki z ukraińską wersją nutelli, po czym ruszamy pieszo na drugi koniec miasta, żeby złapać następny samochód. Prowadzeni przez naszego kolegę GPS-a docieramy do kolejnej stacji benzynowej, gdzie już pierwszy poproszony przez nas o pomoc kierowca, pan Piotrek jadący z żoną na piknik w deszczowy dzień, użycza nam miejsc w swoim aucie. Po drodze dosiada się do nas jeszcze dwóch przyjaciół pana Piotra i w piątkę docieramy do miejscowości Bolekhiv.

Tam oczywiście musimy przejść spory kawałek pieszo, żeby dostać się na drugi koniec miasta. Niestety nie mamy przy sobie chętnych do poniesienia nam plecaków ani też szamana, który odtańczyłby taniec odwołujący deszcz. Mimo wilgotności dochodzącej do 100% dzielnie stoimy na poboczu, aż do zatrzymania się przy nas starej łady, w której jadą pan Jarosław i pani Uliana. Spędzamy z nimi miło czas, nawiązując ciekawą rozmowę. Są do nas bardzo przychylnie nastawieni, bo ich syn studiuje w Polsce. Opuszczamy ich samochód w miejscowości Kałusz, obdarowani cukierkami. Nieco przerażona naszą podròżą pani Uliana proponuje, żebyśmy do nich wstąpili, a potem udali się z powrotem domu. Grzecznie odmawiamy i udajemy się na pobliską stację benzynową.

Dojadamy resztę chleba, smarując go obficie biało-brązową masą ze słoiczka, pałaszując podarowane nam cukierki i zapijając wodą. Po tym wyśmienitym posiłku zabieramy się za szukanie transportu. Jeden z zaczepionych mężczyzn, pan Andrzej, uśmiecha się usłyszawszy polski język, gdyż jego syn również studiuje w Polsce. Zmartwiony tym, że nie może nam pomóc, bo jedzie w innym niż my kierunku, po chwili zastanowienia proponuje, że podwiezie nas do miejsca, w którym łatwiej będzie nam złapać samochód. Ochoczo wskakujemy do auta, przejeżdżamy 5 km, po czym żegnani szerokim uśmiechem ustawiamy się na poboczu.

Deszcz leje się z nieba jak z cebra, ale nasze nieprzemakalne ubrania na szczęście spełniają swoje zadanie i jakoś udaje nam się doczekać przyjazdu pana Romana, który już w ciepłym samochodzie wypytuje nas o życie w Polsce, jednocześnie narzekając na los Ukraińców. Trzymając się zasady, że google maps nie kłamie prosimy o wysadzenie nas kilka kilometrów przed Iwano-Frankowskiem, na obwodnicy.

Niestety tym razem google jest w błędzie. Większość kierowców najwyrażniej nie ma ochoty jechać tą trasą i tylko co 3-5 minut przejeżdza jakiś samochód, a my mokniemy już teraz konkretnie w strugach deszczu. Jakieś 30 metrów od nas zatrzymuje się duży pojazd, coś w rodzaju małego busa, z którego wychodzi kilka osób i krząta się wokół auta mimo deszczu. Jak się później okaże, w kraju tym wiele osób trudni się transportem ludzi, prawdopodobnie nie do końca legalnie. W ogóle tutaj każdy kombinuje na boku jak może, bo inaczej nie da się normalnie zarobić. Mimo, iż życie jest tańsze niż u nas, szczególnie opłaty za media, to i tak np. pensja nauczyciela wynosząca około 1500 EUR na rok to kwota prawie że głodowa. I tak sobie dłuższy czas stoimy przy drodze – oni i my. W końcu wpadamy na pomysł, że warto z tymi ludzmi porozmawiać, może coś z tego wyniknie. No i rzeczywiscie wynika to, że w chwilę później pomykamy w strone naszego celu – miasta Kołomyja. A to wszystko dzięki pasażerom auta, którzy pomagają nam namówić kierowcę, żeby nas zabrał. Trochę martwimy się czy na końcu nie będziemy musieli zapłacic za transport, w końcu korzystamy z usług „firmy przewozowej”. Na szczęście niepotrzebnie. Komfort jazdy jest jak zwykle średni, bo dziur ukrainskim drogom mógłby pozazdrościć najlepszy ser szwajcarski. Nasze organy wewnętrzne obijają się o siebie po raz kolejny tego dnia.

Ubranie przeciwdeszczowe? Obecne!
Zostajemy wysadzeni 8 km przed miastem i pożegnani silnym uściskiem ręki. O życzeniu nam powodzenia przez pana Grześka, kierowcę, nie musimy wspominać, gdyż to stało się już nieodłącznym atrybutem naszego autostopowania. Na szczęście w pobliżu dostrzegamy stację benzynową, bo naszej nieprzemakalnej odzieży zaczyna kończyć się cierpliwość i nieubłaganie nadchodzi zmęczenie materiału. Na stacji pochłaniamy paczkę paluszków z makiem, a Paulinie przypomina się, że oprócz kurtki ma również spodnie przeciwdeszczowe. Cóż, lepiej późno niż później. Idzie się przebrać do wc, a Artur zabiera się w tym czasie za nagabywanie kierowców. Bez skutku. Chwilę po powrocie Pauliny, wyglądającej teraz jak córka strażaka, podchodzi do nas pan, który wcześniej oznajmił Arturowi, że nie może nas podwieźć, bo nie jedzie do, ale z miasta. Mówi, że skoro mamy problem z dostaniem się do Kołomyi, to on nas tam po prostu zawiezie. Jedziemy na tylnim siedzeniu z jego nieco zawstydzonym synkiem. Wysiadając, w podzięce, dajemy mu trufle, które dostaliśmy wcześniej. Słodyczom tym nadaliśmy miano trufli transferowych. Wtajemniczeni na pewno zrozumieją o co chodzi. :)

Po dotarciu do miasta jeszcze sporo czasu zajmuje nam dostanie się do domu pani Tkaczuk, u której mamy nocować. A to z tego powodu, że każda spytana o drogę osoba mówi nam co innego. Z racji wilgotności powietrza zdającej się już teraz przekraczać 100%, decydujemy się skorzystać z miejskiego autobusu, czyli tzw. marszrutki. Z pomocą pewnej życzliwej pani, która mówi nam, gdzie mamy wysiąść, trafiamy pod właściwy adres. Zostajemy przywitani uśmiechem i obfitą kolacją, a nasze ubrania i plecaki w końcu mogą odetchnąć: koniec deszczu na dziś. Okazuje się, że oprócz nas w dwupokojowym domu pani Tkaczuk nocować będzie jeszcze jej przyjaciółka z córką i dwiema wnuczkami. Ale jak to nasza gospodyni zgrabnie ujmuje: „Wszyscy się jakoś do kupy pomieścimy”. Zanim udamy się w objęcia Morfeusza, rozmawiamy jeszcze długo w kuchni przy herbacie i łakociach, wypytywani o naszą podróż, posługując się mową polsko-ukraińsko-rosyjsko-angielską. Przychodzą również Misza i Oksana, syn i synowa pani Tkaczuk, couchsurferzy, którzy załatwili nam nocleg u swojej mamy. Zabierają nas do klubu rockowego na piwo i sok. Oksana jest dziennikarką w lokalnej gazecie, która m.in. pisze artukuły o przyjeżdżających do Kołomyi podróżnikach, więc umawia się z nami na wywiad. Po półgodzinnej pogawędce rozchodzimy się: Misza i Oksana do swojego domu, a my do domu ich mamy, która czeka na nasz powrót. Równo o północy układamy się do snu na łóżku, które odstępuje nam mama Miszy, a ona sama zajmuje tej nocy miejsce na kanapie. Nie chce nawet słyszeć o tym, że możemy spać na podłodze na karimatach. Mówi się o tzw. ‚polskiej gościnności’, ale nie może się ona równać z ukraińską, której doświadczyliśmy na własnej skórze.

5 Comments

  1. Witajcie Artur i Paulina. Najpierw chciałbym podziękować za to, że tak pięknie opisalisćie pobyt w Drohobyczu rowniez w moim domu, widze ze bardzo sie Wam spodobalo na Ukrainie ‚??? napiszcie gdzie wy teraz jestezscie , jak wam sie „spaceruje” )))) czekame nowin z waszej trasy. powodzenia/////

  2. Zaczyna się robić międzynarodowo ;-) i rzeczywiście człowiek jak czyta to robi się głodny i kulinarnie wybredny. Dziś stwierdziłam, że kuchnia którą jadam jest mało urozmaicona i czas, by poznać nowe smaki… np. z Ukrainy ;-).

  3. Mnie najbardziej zaciekawiło połączenie piwa ze śmietaną to musi być coś nieprzeciętnego…. :) Właśnie tydzień temu wróciliśmy ze swoich 3 tygodniowych wakacji. Niby nic, ale odpoczynek pierwsza klasa i wcale nie za granicą, jak może niektórzy sobie pomyślą. Ale Was nic nie pobije… teraz nadrabiam zaległości w lekturze Waszych przygód…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *