Samolot przygotowuje się do lądowania. Lecimy nad zatoką wzdłuż linii brzegu. Za oknem krajobraz od jakiegoś czasu wygląda tak samo. W tle niewyraźnie majaczą góry, przed nimi mnóstwo budynków zlepia się w szarobrązową papkę, a na pierwszym planie woda. Jedno miasto płynnie przechodzi w drugie, tak że cały krajobraz zdaje się jednym wielkim trenerem zabudowanym. Lądujemy na prostokątnej wyspie, na której jest tylko lotnisko. Wow! Japonio witaj!
Po wyjściu z lotniska od razu wsiadamy do pociągu. Jadąc tak, gapimy się w okna i podziwiamy zwartą zabudowę. Tuż przy płocie odgradzającym tory zaczynają się wąskie, zwykle dwupiętrowe domy. Odległość między jednym a drugim wynosi nie więcej niż pół metra. W tle majaczą wielkie drapacze chmur, tylko bez anteny na szczycie. Wjeżdżamy w podziemia i nie wychodząc na powierzchnię przesiadamy się na metro. Czekając na pociąg, ze zdziwieniem spostrzegamy, że Japończycy ustawiają się w kolejki przed wagonami. Pierwszy raz widzimy takie dziwary, bynajmniej nie ostatni. W końcu docieramy do Daisuke, u którego będziemy mieszkać podczas naszego pobytu w Osace. Daisuke ma żonę i dwuletnią córeczkę, która z początku się trochę wstydzi, ale później przekonuje się do nas. Dom Daisuke składa się z dwóch pięter. Na parterze znajduje się łazienka i pokój, w którym mieszka student z zagranicy. Na pierwszym piętrze jest kuchnio-jadalnia, ubikacja i sypialnia. Na poddaszu są dwa pomieszczenia, a w jednym będziemy mieszkać my. Każde piętro ma powierzchnię może 30 metrów kwadratowych. Mierząc zachodnią czy europejską miarą można uznać, że mieszkania Japończyków są małe. Trzeba jednak pamiętać, że w kraju, w którym żyje 127 milionów obywateli, każde miejsce jest na wagę złota. Wyposażenie naszego pokoju to dwa futony, czyli materace, które za dnia zwinięte leżą w szafie. W nocy zaś świecą swój triumf rozwinięte na podłodze, jednakże przyciśnięte przez człowieka, który na nich śpi. Znakomita większość Japończyków śpi na futonach, które rozłożone są na podłodze albo na tatami. Teraz to jasne, ale gdy pierwszy raz zajrzeliśmy do pokoju naszych gospodarzy, to zdziwiliśmy się, że tam nic nie ma. Pewnego razu idąc z łazienki do ubikacji usłyszałem cichą muzyczkę. No tak – myślę – nasz gospodarz gra na komórce na kibelku. Czekałem chwilę, aż spostrzegłem, że światło jest zgaszone. Ten fakt dodał mi odwagi i wszedłem. Okazało się, iż okno sąsiada znajduje się pół metra od okna łazienki, a muzyczka to odgłos jego telewizora.
Dzień rozpoczynamy od zobaczenia dzielnicy biznesowej Umeda. Po wyjściu z metra ukazują się nam wielkie biurowce. Na wysokości ulicy niemiłosiernie tłoczy się tłum ludzi, na nadziemnych przejściach to samo. Trochę trudno się tu odnaleźć, ale widzimy mapę. Krótka chwila na nawigację i kierujemy się do Umeda Sky Building. Ten budynek w rzeczywistości składa się z dwóch osobnych segmentów połączonych tarasem widokowym w kształcie pierścienia. Taras znajduje się na samej górze, a żeby dostać się do niego trzeba skorzystać z dwóch wind. Ostatnie pięć kondygnacji pokonuje się ruchomymi schodami, które znajdują się w przeszklonym tunelu, a tenże łączy dwa segmenty ze sobą. A to wszystko na wysokości 173 metrów ponad ziemią. Z góry rozpościera się widok na Umedę, z jednej strony wysokie budynki, niektóre są nawet wyższe od tego, na którym jesteśmy. Z drugiej strony rzeka, a za nią niższa zabudowa. Taras to nie jedyna atrakcja, jest też wydzielone miejsce dla zakochanych, gdzie na balustradzie można przypiąć kłódkę i zrobić sobie zdjęcie na ławce miłości. Okazuje się, że w Osace podczas zwiedzania jakiegoś budynku, muzeum czy zamku można na pamiatkę przybić sobie na kartce pieczątkę z odwiedzonego miejsca. Chociaż zwykle robią to dzieci, to my uznajemy to za świetną zabawę i przyłączamy się do tej zorganizowanej akcji. Zjeżdżając na dół z lekko zatkanymi uszami mamy w głowie następny cel – diabelski młyn, który wypatrzyliśmy z góry. Okazuje się znajdować w centrum handlowym. Ponownie płyniemy z tłumem i pniemy się na górę mijając kolejne sklepy. Tym razem nie ma pieczątki, ale obserwujemy ludzi z góry. Widzimy, gdy stoją na pasach, a gdy zapala się zielone światło ruszają w swoją stronę, w końcu mieszają się przypominając chmarę much. W sumie Osaka ma dużo miejsc, z których można podziwiać miasto z góry, wśród nich 112-metrowe diabelskie koło i 252-metrowy budynek. Widoki z obu nieziemskie.
Jedziemy do dzielnicy Shin-Shelai gdzie znajduje się 103-metrowa wieża, która została zbudowana w 1912 roku. Niby jest to miejsce gdzie czas się zatrzymał, ale nic takiego nie odczuwamy. Może jest troszkę mniej nowocześnie, może budynki są trochę mniejsze, ale sama wieża, a raczej to, co się w niej znajduje, to istne szaleństwo. Na wejściu dostajemy ulotkę, na której obcięty na garnek koleś prezentuje atrakcje. Na każdym zdjęciu cieszy się szalenie. Wchodzimy na górę, gdzie rozpościera się niezły widok na oświetloną okolice. Jedyna ciemna plama to zoo – zwierzaki pewnie śpią. W przerwie między oglądaniem można zebrać nie jedną, nie dwie, a siedem pieczątek. Szał! Dobra, schodzimy na dół, po drodze podziwiamy jak okolica wyglądała sto lat temu. Pojawiają się sklepy z dziwną maskotką – żółtym kotkiem. Można sobie wybić monetę, zrobić zdjęcie w wielkim opakowaniu po paluszko-czipsach. Dalej znajduje się miejsce z bohaterami jakiejś serii anime. Korzystam i Paulina robi mi zdjęcie z pełnowymiarowym posągiem głównego bohatera. Bohater jak to bohater, nosi maskę, ma głupia minę i uda jak rzymski piechur. Obok posągu można zobaczyć coś, co nazwaliśmy galerią artefaktów. W pierwszej gablocie jarzy się róg. Pod spodem zdjęcie postaci z ułamanym lewym rogiem. Nieźle. Obok zdjęcie innej postaci, a w gablocie jego maska i pazury a’la Wolverine. Dziwne plakaty typu „pij coca-colę” w japońskiej wersji – szaleństwo lekko wzrasta. Gdy skręcamy za róg naszym oczom ukazuje się alejka z pojemnikami wypełnionymi zabawkami zamkniętymi w plastkiowych kulkach. Wkłada się pieniążek, przekręca, w zamian spada opanierowana zabawka. Podobne urządzenia są u nas w supermarketach, ale zwykle jest jeden lub dwa rodzaje. Tutaj było tego lekko ponad sto. Mały Polak ma ograniczony wybór. Mały Japończyk może wybierać wśród: klaszczących kotków, figurek piłkarzy Barcelony, kotków ninja, rzymskich posągów we współczesnej wersji, np. Wenus z Milo trzymająca suszarkę, piesków, kotków, robaczków, misiów w sukience, figurek warzyw, a nawet padów-miniaturek.