Niedawno minął tydzień od czasu, kiedy wylądowaliśmy w Finlandii. Zdążyliśmy już się zadomowić, nieco pozwiedzać, poznać królika, który mieszka pod naszym blokiem, a teraz możemy oddać się pisaniu.
Pierwszym szokiem dla nas okazał się fakt, iż w nocy wcale nie jest ciemno. Nasze organizmy całkowicie zbzikowały, nie będąc przyzwyczajone do tego, iż słońce zachodzi około 23.30, a o północy za oknem panuje względna jasność. Po kilku dniach przestawiliśmy się na tryb sowa-puchacz, tj. chodzimy spać po północy, a wstajemy później niż zwykle. No i przed pójściem do łóżka trzeba odprawić rytuał zasłaniania okien, inaczej nie sposób zasnąć. Z innych mniejszych niedogodności wypada wspomnieć o tym, iż pstryczki do światła w ubikacjach montowane są w środku pomieszczenia. Jeszcze ciągle się mylimy, ale siła przyzwyczajenia powoli puszcza. No i mało bym zapomniał, samochody tutaj zatrzymują się przed przejściami dla pieszych. Wydaje się, że światła są od tego, aby powstrzymać pieszych od wchodzenia na pasy, aby biedne samochody mogły przejechać (sic!).
Mieszkamy na 60 równoleżniku, w drugim największym mieście w Finlandii, jakieś dziewięć kilometrów od Helsinek. Espoo, bo tak nazywa się ta aglomeracja zajmuje ponad 500 kilometrów kwadratowych, a żyje tutaj tylko nieco ponad 260 tysięcy mieszkańców. W związku z tym odległości, które trzeba pokonać, aby dotrzeć, np. do sklepu, są znaczne. Nie ma tak, że „Biedronka jest blisko”. Ochrzciliśmy Espoo mianem „miasta w lesie” dlatego, że porasta je niezliczona ilość drzew i, poza nielicznymi miejscami, ma się wrażenie jakby było się gdzieś poza zurbanizowanym terenem, w którym co jakiś czas ze ściółki wyrastają budynki. Co rusz napotykamy zwierzęta na spacerach, różne gatunki ptaków jak gęś kanadyjska, wiewiórki, zające czy mewy, które niekiedy okropnie skrzeczą domagając się jedzenia. Nie mniej jednak te oazy, gdzie nie ma zieleni to królestwo betonu w najczystszej postaci, klockowate pawilony rodem z PRLu, wielki prostokątny brodzik czy też prostokątna bryła kościoła przypominająca szary blok przed ociepleniem na polskiej dzielnicy.
Rowery to temat na osobną historię. Powiedzieć, że cieszą się tutaj wielką estymą, to nic nie powiedzieć. Wszechobecne ścieżki rowerowe, czytelne oznaczenia dróg i ogólnie rewelacyjna infrastruktura, no i wspomniane duże odległości powodują, że bicykl to podstawowy środek transportu. Mimo iż prawie każdy blok ma schowek z osobnym wejściem, w którym składowane są dwókołowce, większość z nich znajduje się na zewnątrz, przypięta albo też i nie. Można się czuć bezpiecznie. Mnogość rowerzystów sprawia, że trzeba się przyzwyczaić do nowego typu uczestników ruchu. Sami mieliśmy okazję wybrać się na wycieczkę tutejszym odpowiednikiem Wigry. Jopo, bo o nim mowa, ma posturę składaka i nie posiada przerzutek, no i trochę obawialiśmy się jazdy, gdyż jest tu mnóstwo górek. Pomimo tych początkowych uprzedzeń, ku naszemu zdziwieniu jechało się bardzo lekko. Jednak co klasyk to klasyk.
Praktycznie cały ostatni weekend spędziliśmy zwiedzając stolicę. Helsinki zaskoczyły nas bardzo pozytywnie, gdyż spodziewaliśmy się, że może być wielkomiejskie, zatłoczone, przytłaczające i wysypane dużą ilością turystów. Nic z tych rzeczy. W centrum jest znośna ilość ludzi, ale można pojechać w rejony, gdzie pustka aż bije po oczach. Architektura, która przypomina rosyjskie prospiekty i malownicze położenie nad morzem, to zalety, dla których na pewno warto się tu wybrać. Dodatkowo wystarczy wyjechać gdzieś kawałek poza centrum i można podziwiać mnóstwo atrakcji takich jak Soumenlinna czyli wyspa, na której wybudowana była forteca, Seurasaari czyli wyspa, gdzie znajduje się park ze skansenem czy ujście rzeki Vantaanjoki, w którym to miejscu są mokradła i można podziwiać stołujące się ptaki. Różnorodność to jest to!