Ktoś, po przeczytaniu tytułu tego posta, mógłby mnie zganić za błąd ortograficzny. Tym mniej zorientowanym w geografii od razu spieszę z wyjaśnieniem, że Kołomyja to nazwa miasta na Ukrainie, a także jednej z polskich wsi, a nie tylko rzeczownik oznaczający zamieszanie, zamęt. W związku z tym wielka litera K w tytule ma jak najbardziej rację bytu. No dobrze, ale gdzie Rzym, a gdzie Krym, czyli co to ma wspólnego z Finlandią? Ano trochę ma. Bo to właśnie w ubiegłą niedzielę Artur wykrzyknął: „Ale Kołomyja!”, gdy w strugach deszczu próbowaliśmy złapać autostop z Savonlinny do Juvy. No tak, to nadal niczego nie wyjaśnia. Otóż Kołomyja kojarzy nam się i już zawsze będzie się nam kojarzyć z wyjątkowo paskudnym autostopowym dniem na Ukrainie, kiedy to od rana do wieczora ktoś bez przerwy lał na nas z nieba wiadrami deszcz, a my mimo to desperacko próbowaliśmy dostać się na umówiony nocleg do Kołomyi (patrz: Jeden dzień z życia autostopowicza). Powtórka z tej wątpliwej rozrywki przydarzyła nam się właśnie trzy dni temu, ale zacznijmy jednak od samego początku…
Podczas naszego pobytu w Finlandii, wynikającego z zawodowych zobowiązań Artura, czas wolny od pracy staramy się maksymalnie wykorzystać na eksplorację różnych urokliwych zakątków Finlandii. Od poniedziałku do piątku tego czasu jest niewiele, gdyż musimy zadowolić się kilkoma godzinami, które pozostają nam po powrocie Artura z pracy i w tym wypadku późno zachodzące słońce jest zdecydowanie naszym sprzymierzeńcem. W dni pracujące kręcimy się więc w okolicach Espoo i Helsinek, jednak jak tylko przybywa weekend, my – wybywamy w odleglejsze rejony Finlandii. Do tej pory zazwyczaj korzystaliśmy z bezkonkurencyjnych usług OnniBus-a, czyli fińskiego odpowiednika PolskiegoBus-a, który za cenę często zbliżoną do 0€ zapewnia nam szybki i komfortowy transport w upragnione miejsce, co pozwala zaoszczędzić tak dla nas cenny czas. Tym razem postawiliśmy na kombinację OnniBus + autostop, czyli 2 w 1. Zakupiliśmy bilety Helsinki – Juva, Juva – Helsinki, a odwiedzić zamierzaliśmy pobliskie: Savonlinnę i Rantasalmi. Czyli, żebyśmy zdążyli w dwa dni uwinąć się z realizacją planów, „SzczęśliwyAutobus” (tak tłumaczy się na polski nazwę fińskiego przewoźnika) miał załatwić za nas najgorszą robotę, a resztą zająć mieliśmy się my. Do tej pory nie autostopowaliśmy w Finlandii, opinie na temat przychylności fińskich kierowców słyszeliśmy różne, ale, jak to się mówi, kiedyś musi być ten pierwszy raz. Mówi się też, że pierwszy raz zawsze boli. Nas sobotnie autostopowanie nie zabolało wcale, gdyż już w kilkanaście minut od opuszczenia autokaru, siedzieliśmy sobie wygodnie na tylnych siedzeniach samochodu i mknęliśmy pełną zielono-niebieskich widoków drogą w kierunku Savonlinny.
Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. Otóż zawsze, jak podróżujemy za granicą i gdzieś na naszej drodze pojawiają się inni Polacy, to, mimo iż nie usłyszymy żadnego padającego z ich ust słowa, mamy pewność, że spotkaliśmy rodaków. Jak to się dzieje? Nie potrafimy wytłumaczyć tego fenomenu, ale podobno nie jesteśmy w tym osamotnieni. W Olavinlinnie zdarzył się wyjątek: w grupie, do której dołączyliśmy, żeby posłuchać, co ma do powiedzenia o zamku przewodnik, natknęliśmy się na parę, która spowodowała, że przestaliśmy wierzyć w swoje „nadprzyrodzone” zdolności. A może po prostu wyjątek potwierdza regułę?
Wracając do sobotnich wydarzeń: po zeksplorowaniu wszystkich możliwych zakątków zamku, w tym toalety w stylu „prosto do jeziora z wysokości 30 metrów”, udaliśmy się na spacer po miasteczku, który miał zakończyć się w miejscu dogodnym do złapania kolejnego samochodu, tym razem jadącego do Rantasalmi. Po drodze obejrzeliśmy stateczki parowe, nie daliśmy się namówić na rejs jednym z nich za „jedyne” 20 euro, w celu zwiększenia morale przed autostopowaniem zafundowaliśmy sobie lody w supermarkecie (na temat lodów z sosem salmiakowym można by pisać panegiryki, ale to innym razem) i stanęliśmy w dogodnej zatoczce autobusowej z wyciągniętą w bok ręką i uniesionym do góry kciukiem. Naszym celem była wieś Rantasalmi, leżąca „pośrodku niczego”, więc nie mieliśmy większych nadziei na to, że uda nam się tam dotrzeć wykorzystując dobrą wolą zaledwie jednego kierowcy. Tak też się stało. Para: babcia za kółkiem + wnuczka dowiozły nas do skrzyżowania głównej drogi z drogą zdecydowanie nie-główną wiodącą do Rantasalmi. Po pożegnaniu z naszymi dobrodziejkami usłyszeliśmy tylko trzask zamykanych drzwi czerwonego forda, pisk opon i powoli cichnący warkot silnika. Potem nastała cisza. Cisza przez duże C. Nawet świerszczącego świerszcza czy też chrząszcza brzmiącego w trzcinie nie szło uświadczyć. Żaden Sasza też suchą szosą nie szedł, więc staliśmy tak samotnie w autobusowej zatoczce patrząc na pustą drogę. Zaczęliśmy już nawet kalkulować, ile czasu zajmie nam pokonanie pozostałych 12 km pieszo, bo nie zapowiadało się na to, że w takim miejscu pojawi się w najbliższym czasie jakiś pojazd. Koniecznie chcieliśmy dostać się do Rantasalmi, gdyż mieliśmy tam umówiony nocleg u couchsurferów, a 5 minut przed wyjściem rano z domu postanowiliśmy zostawić w nim namiot, który już mieliśmy zapakowany do plecaka na wypadek, gdyby nie udało nam się dotrzeć na noc do celu. Głupi ma jednak szczęście, więc dzięki temu, że byłam na miejscu, po chwili zatrzymał się przy nas sportowy fordzik. Pani wracająca do domu ze swojego mokki była tak uprzejma, że podwiozła nas pod same drzwi chatki Anne i Samiego – naszych gospodarzy. Dzięki temu dość sprawnie znaleźliśmy się w malowniczej, położonej wśród lasów (no bo jakże by inaczej) wsi, w której oprócz ludzi żyją także niedźwiedzie, lisy, wilki i inne ssaki. Te pierwsze, w liczbie 4, jakiś czas temu połasiły się na miód znajdujący się w ulach Samiego, przy okazji kilka z nich demolując jednym uderzeniem łapy. Na szczęście od czasu, kiedy Sami solidnie oznaczył swój teren dwudziestoma litrami moczu incydent ten się nie powtórzył. Tak więc pełni nadziei, że rozlany wokół domu mocz nadal „daje radę” zadomowiliśmy się w żółtej, drewnianej chatce, w której centralną częścią była kuchnia z kamiennym piecem, ale też zmywarką do naczyń i pralką automatyczną, wypełniona zapachem świeżo zerwanych przez Samiego truskawek. Pomogliśmy oporządzić spory stos tych owoców, które miały zostać zamrożone i Artur udał się sauny znajdującej się obok domu. Wieczór spędziliśmy na wygłupianiu się z dziećmi Anne i Samiego: trzyletnim Otso i sześcioletnią Peppi oraz na rozmawianiu z ich rodzicami, ale dość szybko udaliśmy się spać. Dorosła część rodziny była bardzo zmęczona minionym dniem, który upłynął im na wizycie w oddalonym o 150 km od ich wsi miasteczku, w którym to za naprawdę symboliczną kwotę kupili opuszczony dom, bez kanalizacji, prądu i innych dobrodziejstw, i który powoli, głównie własnymi rękoma, chcą doprowadzić do takiego stanu, żeby można było w nim zamieszkać.
Niedzielę rozpoczęliśmy od wspólnego śniadania w postaci owsianki z truskawkami i miodem, czyli tego, co natura dała oraz od konstruowania papierowych samolotów, którymi maluchy były wprost zachwycone. Jak to się mówi: mała rzecz, a cieszy. Niestety większość z samolotów została przechwycona i zniszczona przez małego terrorystę Otso. Po posiłku Sami oprowadził nas po swoim małym gospodarstwie, a później sami, przez małe s, udaliśmy się na pobliską drewnianą wieżę widokową. Rantasalmi jest położone na wysokim wzniesieniu, więc z wieży rozciągał się malowniczy widok na okolicę. Nie mieliśmy w kieszeniach żadnych łakoci, więc wróciliśmy do domu nienadszarpnięci zębem niedźwiedzia. Tam czekał na nas lunch, chociaż dopiero co zjedliśmy śniadanie.
W Finlandii przyjęte jest, że, w miejsce naszego polskiego drugiego śniadania, zjada się w godz. 11.30-13.00 lunch, czyli solidny, ciepły posiłek. Arturowi do dzisiaj nie udało się do tego przyzwyczaić i dopiero około 14.00 robi sobie w pracy przerwę na, nazywając rzeczy po naszemu, obiad. Tylko zamiast udawać się do stołówki lub jakiejś restauracji tak, jak jego fińscy koledzy, korzysta z usług „Stołówki u Pauliny”, czyli przychodzi na posiłek do domu. Mieszkamy tak blisko siedziby firmy, że nie ma z tym żadnego problemu.
Nie wiemy, jakie są dokładne reguły tego sportu, ale rzecz polega na tym, że zamiast małej, białej piłeczki jest mały, kolorowy dysk frisbee, a w miejscu małych, okrągłych dołków w ziemi mamy duże, okrągłe, metalowe kosze z taką specjalną „firanką” z łańcuchów. Oczywiście chodzi o to, żeby celnym rzutem umieścić dysk w koszu. Więcej informacji na ten temat chętnie udziela Wikipedia. Siedzieliśmy tak w oczekiwaniu na ustanie opadów, ale niestety nie doczekaliśmy się. Częściowo uzbrojeni w nieprzemakalną odzież stwierdziliśmy, że „jakoś to będzie” i mimo deszczu zechcieliśmy odbyć spacer po okolicy. Spacerować odechciało nam się już po kilku minutach, bo ulewa była wyjątkowo dokuczliwa, zakupiliśmy przekąski w supermarkecie i postanowiliśmy wrócić do altanki. Po drodze okazało się, że obok stacji benzynowej znajduje się bar, który my nazywamy „barem u Turka”.
Jak Finlandia długa i szeroka, wszędzie można znaleźć lokale gastronomiczne prowadzone przez imigrantów z dalszego i bliższego wschodu, które charakteryzują się tym, że mimo iż nie tworzą żadnej zorganizowanej sieci, to zawsze mają zbliżone menu, cennik, wystrój, darmowy bar sałatkowy i kawę. Wchodząc do takiego baru praktycznie moglibyśmy nie spoglądać w ogóle na menu i od razu zamówić pizzę, kebab w bułce, kebab z frytkami, falafel z ryżem i tym podobne rarytasy kuchni międzynarodowej wiedząc, że zapłacimy za to odpowiednio: 7-9,5€ za małą i 14-19€ za dużą pizzę w zależności od składników, 7,5-9,5€ za kebab oraz 7-8,5€ za falafel. Finlandia ma to do siebie, że stołowanie się poza domem nie jest tanie w porównaniu z kosztem posiłku, jaki możemy przygotować w domu (niewyszukany, ale sycący obiad dla dwóch osób może kosztować nawet poniżej 2€ w wersji bez mięsa i 4€ z mięsem, szczególnie jeśli zakupy zrobimy w Lidlu i skorzystamy z gotowych półproduktów; bardziej wyszukany posiłek będzie oczywiście odpowiednio droższy). Tak więc tutaj, kojarzony w Polsce z tanim i zacnym posiłkiem kebsik, jest relatywnie sporym wydatkiem. Tak na marginesie, wspomniany wcześniej lunch, często w postaci otwartego bufetu to wydatek rzędu 9,5€ w dni robocze i 12,5-13,5€ w weekendy. Tak więc odłożyliśmy konsumpcję zakupionych przekąsek na porę kolacji, zamówiliśmy jedną małą hawajską na spółę i wygodnie umościliśmy się w ciepłym przydrożnym barze, nie dopuszczając myśli, że deszcz może nie przestać padać. Tym bardziej, że czekało nas nie lada wyzwanie, gdyż musieliśmy przed wieczorem dotrzeć do Juvy, skąd odchodził OnniBus do Helsinek. Łapanie autostopu w strugach deszczu nie należy do przyjemnych. Niektórzy uważają, że może to wzbudzać litość w nawet najtwardszych sercach kierowców i znacznie przyspieszyć proces autostopowania. Inni, że przemoczony autostopowicz nie wygląda estetycznie i może zostawić po sobie kałużę na tylnym siedzeniu, więc może być niemile widziany we wnętrzu samochodu. Tak czy inaczej w końcu musieliśmy się przemóc i w ratach, chowając się co chwilę pod drzewa, dotrzeć na wylotówkę. Z wystawionym w stronę jezdni, ociekającym deszczem kciukiem staliśmy dobre kilkanaście minut, mając nadzieję, że zatrzyma się ktoś jadący bezpośrednio do Juvy. Inną opcją było dostanie się z powrotem do Savonlinny, skąd, w przypadku najgorszego autostopowego scenariusza, odjeżdżał autobus do Juvy. Z Rantasalmi natomiast nie odjeżdżały żadne autobusy, więc byliśmy zdani na łaskę i niełaskę kierowców. Ruch był niewielki, ale na szczęście w końcu zatrzymała się obok nas dziewczyna jadącą… na nieszczęście do Savonlinny. Wsiadając do jej samochodu cieszyliśmy się i smuciliśmy jednocześnie, bo wiedzieliśmy, że wybawienie w postaci ogrzewanego wnętrza jej samochodu jest tylko chwilowym ratunkiem i że za chwilę będziemy moknąć ponownie. Na dodatek okazało się, że nie zostaniemy wysadzeni w miejscu, w którym od razu moglibyśmy łapać samochody do Juvy, tylko, dzięki niezmierzonej i niepodważalnej mądrości nawigacji GPS, wywiezieni na drugi koniec miasta. W ten sposób musieliśmy ponownie pokonać wczorajszą trasę z zamku na rogatki miasta. Oczywiście ponownie odwiedziliśmy ten sam co dzień wcześniej supermarket, żeby podnieść sobie morale lodami salmiakowymi i na raty, w stylu: od daszku do daszku, dotarliśmy do znanej już nam zatoczki autobusowej. Postaliśmy chwilę pełni entuzjazmu z mokrym i miękkim kartonem z napisem JUVA, ale w chwili, gdy deszcz wzmógł się tak, że z brwi zaczynała kapać strużka wody, postanowiliśmy schować się na moment pod wiatą autobusową po drugiej stronie ulicy. I tak wyglądały kolejne dwie godziny: wiata – zatoczka, wiata – zatoczka, wiata – zatoczka. To właśnie wtedy Artur krzyknął: „Ale Kołomyja!” Pod wiatą chowaliśmy się za każdym razem, kiedy deszcz się wzmagał, a w zatoczce stawaliśmy, gdy dało się go jakoś znieść. Z okna sąsiedniego bloku machali do nas rozbawieni Finowie, a kierowcy bezlitośnie mijali nas nierzadko ochlapując nasze nogi strumieniem wody. My jednak nie chcieliśmy odpuścić i udać się na dworzec autobusowy, bo czuliśmy w sercach, że nie doznamy autostopowego spełnienia, jeżeli nie dotrzemy na OnniBus własnymi siłami, czyli cudzym samochodem. Niestety, wybiła godzina zero, czyli 18:10. Musieliśmy podjąć trudną decyzję: autostop czy autobus. Nie mogliśmy spóźnić się na OnniBus, którego odjazd z Juvy przewidziany był na 19:40, więc zdecydowaliśmy, że schowamy dumę do przemoczonej kieszeni i 25 minut później odjeżdżaliśmy z Savonlinny autobusem. Do ostatniej chwili nie byliśmy pewni czy zdążymy się przesiąść, bo wystarczyłaby chwila opóźnienia na trasie i autobusy mogłyby się minąć, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło i dotarliśmy do domu cali i zdrowi.
W KOŃCU KONIEC.