Wstaję jeszcze podjarany wczorajszą jazdą i już kombinuję, jak to powtórzyć. Na śniadanie stały zestaw – musli z jogurtem i czarna kawa. Ben jedzie na zakupy do pobliskiego miasteczka – Sodankylä, więc nas podwozi. Idziemy na jeszcze jedną kawę, aby się dobudzić i już po chwili siedzimy w autobusie na północ.
Wysiadając w Sodankyli nie wiemy jeszcze, co będziemy robić. Idziemy do informacji turystycznej, aby zbadać dostępne opcje. Decydujemy się wypożyczyć rakiety śnieżne i znowu pochodzić w głębszym śniegu. Tym razem sprzęt ma inną konstrukcję i wydaje się, że tak łatwo się nie rozwali. Do wyboru mamy dwie pętle: dwuipółkilometrową oraz sześciokilometrową, które się miejscami pokrywają, więc zdecydujemy po drodze. Najpierw schodzimy na dół, potem trochę pod górę i jesteśmy na początku trasy. Pierwsze wrażenia są takie, że idzie się łatwiej, gdyż mamy kijki, które są szczególnie przydatne przy wzniesieniach. Najpierw idziemy rekreacyjnym tempem przez gęsty las. Robimy dużo przerw na zdjęcia. Raz, gdy schodzę ze ścieżki, nawet z rakietami na nogach zapadam się po udo w śniegu. Mijamy skręt prowadzący na krótszą trasę i tym samym wybieramy dłuższą wędrówkę. Krajobraz się zmienia, drzewa wyraźnie się przerzedzają, niebo szarzeje i zaczyna wiać. Skąd my to znamy?! Gdy jesteśmy w połowie trasy okazuje się, że szlak zawija, prowadząc przez jakąś górkę. Idziemy dalej, ale teraz nie widać już wydeptanej ścieżki, więc podążając za zielonymi słupkami wyznaczającymi szlak, tworzymy własną marszrutę. W miarę jak idziemy w górę, zawiewa coraz mocniej. W pewnym momencie muszę założyć nawet kaptur na głowę. W twardym śniegu stawiamy rakietę za rakietą i nieustannie brniemy do przodu. Wymaga to trochę wysiłku, ale w końcu docieramy na szczyt. Wieje już tak mocno, że ja pierdolę. Schodzimy na dół, na pierwszym planie bieleje śnieg, na horyzoncie las zlewa się w czarną masę, a powyżej tego szare niebo. Czuję się jak zdobywca. Linia drzew jest coraz bliżej i bliżej. Gdy tam dochodzimy następuje błoga cisza, jak gdyby wcześniej w ogóle nie wiało. Dopiero teraz możemy odetchnąć. Idziemy dalej tym spokojnym, obłożonym śniegiem lasem. Na koniec jeszcze spostrzegam renifera. Oddajemy rakiety, a gdy siadamy, to dopiero teraz czujemy pragnienie i głód. Wpadamy do baru i przy kebabie oraz pizzy kontemplujemy zaistniałą sytuację.
Nadal zmęczeni łapiemy autobus do Ivalo. Z dworca odbiera nas nasz gospodarz Jesper, który pracuje jako nauczyciel. Rozmawiamy trochę, po czym postanawiamy się jeszcze przejść na wieczorny spacer. Ivalo położone jest nad meandrującą rzeką, ale o tej porze dnia widać niewiele. Co ciekawe zimą przez akwen prowadzi narciarska trasa biegowa oraz trasa dla skuterów śnieżnych. Szybko przechodzimy przez niewielkie centrum i jako że jutro będziemy łapać stopa, obczajamy dobre miejsce. Wracamy do domu, jeszcze trochę rozmawiamy i kładziemy się spać.