…byliśmy gośćmi na lekcji języka polskiego na State University of Yerevan. Opowiadaliśmy ormiańskim studentom uczącym się naszego języka o podróżach i Polsce oraz szerzyliśmy ideę couchsurfingu. Było to możliwe dzięki Arnoldowi, chłopakowi z Polski, który studiuje na tym uniwersytecie i który przyjął nas pod swój dach w trakcie naszego pobytu w stolicy Armenii.
… odwiedziliśmy polską ambasadę w Erywaniu. Poszliśmy tam z czystej ciekawości, gdyż nigdy nie byliśmy w żadnej polskiej placówce dyplomatycznej. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z panią Andreą, znajomą Arnolda, która zajmuje się sprawami związanymi z wydarzeniami kulturalnymi.
… w indyjskiej ambasadzie zrobiliśmy wizy. Pół dnia zajęło nam przygotowanie potrzebnych dokumentów, ale było warto, bo teraz przez dłuższy czas będziemy mieć święty spokój. Dopiero w Indiach czeka nas załatwianie wizy do Nepalu i zastanawianie się, co dalej ze sobą począć.
… mieliśmy okazję zasmakować prawdziwego, wiejskiego życia w maleńkiej wsi Hnaberd położonej ‚w środku niczego’. Byliśmy gośćmi Eda z USA, który w ramach wolontariatu Peace Corps uczy języka angielskiego w tamtejszej szkole. Z Edem związana jest również historia odzyskania pozostawionego w jego domu ręcznika szybkoschnącego.
… Artur pił z policjantem będącym na służbie.
… opuszczając autostopowe samochody często słyszeliśmy zdanie: ‚Jak jeszcze możemy wam pomóc?’
… poznaliśmy bardzo ‚ciepłego’ Norwega Martina, obalając tym samym stereotyp, że Skandynawowie są chłodni i zdystansowani w kontaktach międzyludzkich.
… pierwszy raz w historii autostopowaliśmy we trójkę – z Dajaną, polską dziewczyną o nieodpartym uroku. Tworzyliśmy razem zgrane trio, które bez problemu ‚wyrywało’ samochody.
… spotkaliśmy dwie osoby, które NIE znały języka rosyjskiego.
… pojechaliśmy zobaczyć świątynię w Garni. Widoki roztaczające się wokół przepiękne, sam budynek taki sobie. Podobno w jego architekturze zachowana jest zasada złotej proporcji, jednak nie mieliśmy przy sobie żadnych przyrządów mierniczych, żeby móc to sprawdzić.
… mieliśmy okazję jechać marszrutką, stojąc w pozycji ‚na dromadera’. Każdy, kto kiedykolwiek doświadczył jazdy tym wehikułem w godzinach szczytu i wyszedł z tego bez szwanku może uważać się za bohatera.
… oglądaliśmy mecz Armenia-Włochy. Niestety w telewizji, a nie na stadionie, gdyż wykończyło nas fizycznie i psychicznie załatwianie spraw wizowo-bankowych.
… eksplorowaliśmy poddasze budynku dworca kolejowego w Sevan, znajdując przedmioty i dokumenty pamiętające czasy Związku Radzieckiego. Czuliśmy się jak w muzeum widząc np. plakaty z instrukcją obsługi karabinu maszynowego lub czerwoną różą i napisem ‚Dziś 8 marca. Wszystkim paniom życzymy wszystkiego najlepszego.’
… zostaliśmy zaproszeni na typowy ormiański posiłek 3 razy w ciągu jednego dnia. Nasze żołądki mają ograniczoną pojemność, więc podczas ostatniej ‚uczty’ musieliśmy zacząć odmawiać przyjmowania kolejnej porcji pokarmu, a w przypadku Artura – również alkoholu.
… spaliśmy w przydrożnym barze, rozstawiając w pomieszczeniu namiot, ku zdziwieniu właściciela. W górach temperatura w nocy była niższa niż ta, przed którą są w stanie ochronić nas nasze śpiwory i ubrania, więc zrobiliśmy wszystko, co się dało, żeby było nam cieplutko i przytulnie.
… poznaliśmy pana, który wraz z rodziną wybudował kościół i który twierdził, że jego córka ma prorocze wizje, porównując ją do pewnej bułgarskiej wróżki.
… byliśmy w Echmiadzinie, ormiańskim odpowiedniku Watykanu. Armenia jest państwem, które jako pierwsze przyjęło chrześcijaństwo jako religię państwową, więc wydawało nam się, że nie możemy pominąć tego tak ważnego dla Ormian miejsca. Niestety na niewtajemniczonych miejsce nie robi wrażenia, ale za to udany autostop, zakończony biesiadą z naszym nowym znajomym Surenem wynagrodził nam rozczarowanie.
… zajechaliśmy do Khor Virap, żeby zobaczyć malowniczo położony klasztor oraz znany wszystkim szczyt Ararat. Niestety chmury lekko pokrzyżowały nasze plany i góra była słabo widoczna. Odbiliśmy sobie to dwa dni później, autostopując na drodze, z której tym razem wszystko było widać jak na dłoni. Będąc w Khor Virap mieliśmy okazję zejść do celi w kościelnych podziemiach, w której przez 13 lat był przetrzymywany święty Grzegorz.
… Erywań był naszą bazą wypadową. Jeszcze nigdy w historii nie spędziliśmy aż 9 nocy w jednym miejscu. Ten niezbyt szczytny rekord był możliwy dzięki czterem dobrym duszom, które nas w tym czasie gościły: Dajanie, Arnoldowi oraz Maevie i Narkowi.
… mogliśmy się przekonać, że Ormianie mają słabość do kobiet. Nawet, a może głównie Ci, którzy już jednej z nich obiecali wierność i uczciwość. Szczególnie narażone na ich zaloty są te niewiasty, u których w pokoju zaległy się skorpiony. W takiej sytuacji lepiej nie prosić o pomoc sąsiada. Raz byliśmy świadkami, jak żonaty facet, siedząc w samochodzie, rozmawiał przez komórkę 1,5 godziny z dziewczyną stojącą po drugiej stronie ulicy. Dyskrecja przede wszystkim.
… nasz autostopowy kierowca TIR-a rozwodził się na temat czystości tutejszej wody. Twierdził, że nigdzie na świecie związek H20 nie smakuje tak wyśmienicie, jak tu i że można go pić prosto z kranu. Żeby nie być gołosłownym, zatrzymał ciężarówkę przy przydrożnym ujęciu wody, chcąc nas poczęstować krystaliczną cieczą. Niestety zaparkował trochę za daleko i musiał cofnąć 30-tonowego potwora. Górska droga była wąska, a widoczność ograniczona, więc przywalił naczepą w rurę dopływową i spowodował, że z kranika zamiast wody zaczęło lecieć powietrze. Czyste na pewno, ale czy też smaczne?
… dzielnie walczyliśmy z niedyspozycją żołądkowo-jelitową Artura. Dzięki troskliwej opiece Pauliny, lekom, gościnności Arnolda i dużej ilości papieru toaletowego opuszczał on Erywań ‚z tarczą’.
… pojechaliśmy nad jezioro Sevan i zwiedziliśmy klasztor Sevanavank. Wiedzieliśmy, że tamtego dnia temperatura miała wynosić tylko 15 stopni, ale mimo to (do dziś nie wiemy, jak to się stało) ubraliśmy się (uwaga: eufemizm!) nieodpowiednio i nasza wyprawa została skrócona do koniecznego minimum. Następnego dnia, jadąc do Khor Virap, byliśmy bardziej przezorni i zabraliśmy więcej ciepłych ubrań. Tym razem niepotrzebnie.
… kilkukrotnie pozwoliliśmy zahipnotyzować się ‚tańczącym’ fontannom na Placu Republiki w Erywaniu. To właśnie z tym relaksującym widowiskiem zawsze kojarzyć nam się będzie stolica Armenii.
… nie żebym Ci życzyła Dereczko… ale czemu ciągle tylko Artur ma coś z żołądkiem?