Pokaż Naszą trasę na większej mapie
W sierpniu 2012 roku postanowiliśmy wyruszyć na wschód, aby, okrążając glob, wrócić z zachodu. Chcieliśmy objechać świat autostopem, rowerem lub innymi niskobudżetowymi środkami transportu, nocując w namiocie lub korzystając z ludzkiej gościny, unikając miejsc skażonych turystyczną komercją. Zostawiliśmy dotychczasowe życie, aby, podążając za marzeniami, odkryć siebie.
Pewni swego wyruszyliśmy spod domu naszym pierwszym „zaaranżowanym autostopem”, który wywiózł nas za miasto. Pierwszego dnia ludzie traktowali naszą deklarację z niedowierzaniem, ale za każdym razem na ich twarzy gościł uśmiech. Pierwszy problem pojawił się na przejściu granicznym między Polską a Ukrainą. Sznurek aut, niemożność pieszego przekroczenia granicy spowodowały to, iż Paulina wykorzystała swój urok osobisty i strażnik zatrzymał autobus, który podwiózł nas do samego Lwowa. Na Ukrainie mieliśmy okazję zobaczyć obrazki popularne 20 lat temu w Polsce, jak babuszki sprzedające na bazarze, dziurawe, nieoznakowane drogi czy kioski z piwem i wódką. Doznaliśmy gościny u ludzi, którzy mówili po Polsku, a nasz kraj traktowali z sentymentem. W naszych brzuchach codziennie panoszyła się mamałyga, a Artur miał nawet okazję spróbować piwa ze śmietaną. Kolejny kraj na naszej drodze, Mołdawia już na zawsze będzie nam się kojarzyć z zapachem gazu, który łaskotał nozdrza nie tylko w domach, ale też na świeżym powietrzu. Szare blokowiska ubarwiały żółte rury z płynącym gazem i zardzewiałe, futurystyczne latarnie, które nie działały. Na wsiach królowały domy pomalowane żywymi kolorami i studnie z niesamowitymi zadaszeniami. Podczas autostopowaniaa przy drogach towarzyszyły nam sady jabłkowe, drzewa orzechowe, pola słoneczników. Wszechobecna zielona przestrzeń dawała świadectwo, że podczas zimy ludziom żyło się tu tak ciężko, że zmuszeni byli wyrąbać całe lasy. W Soroce wśród dziwnych budynków przypominających pałace szukaliśmy Króla Cyganów. Udało nam się jedynie znaleźć to człowieka, który chciał nam powróżyć z dłoni. Przyszła kolej na Rumunię. Byliśmy ciekawi jak zmienił się ten kraj od czasu, gdy autostopowaliśmy tam trzy lata temu. Z początku dobiło nas nowoczesne królestwo metaloplastyki w mieście Iasi, zatem czym prędzej uciekliśmy w naturę. Z autostopem nie było żadnych problemów, choć niektórzy nie chcieli nas zabrać za darmo twierdząc, że „motorina koszti”. A to kierowca tira załatwił nam transport, a to jechaliśmy karetką, a to kierowca Jonuc zaprosił nas do siebie, gdzie zobaczyliśmy tradycyjne wiejskie domy w rejonie Maramuresz. Ba! Nocowaliśmy nawet w jednym z nich i dodatkowo mieliśmy okazje przymierzyć stroje z tego regionu oraz skosztować nietuzinkowego posiłku i lokalnych trunków. Melania i niesamowity Florin zapewnili nam moc atrakcji, zobaczyliśmy Wesoły Cmentarz, przypatrywaliśmy się tradycyjnemu weselu, byliśmy świadkiem pożaru lasu, o północy jedliśmy lody w zamkniętej restauracji. Kiedy napotykaliśmy problemy, sytuacja zawsze się rozwiązywała i wieczorem zawsze byliśmy szczęśliwi leżąc w ciepłej pościeli albo śpiworach. Ktoś w górze musiał nam pomagać. Przez Bułgarię chcieliśmy tylko przejechać chybcikiem. Nie poznalibyśmy wtedy Taczo, który zabrał nas z drogi, gdy byliśmy skrajnie wycieńczeni. Z małymi przygodami, gdyż jego wan jechał na oparach, dotarliśmy do Gurkova. Paulina pierwszy raz podczas podróży jadła mięso, a Artur spróbował świńskich uszek w sosie własnym. Taczo okazał się człowiekiem o wielkim sercu. Spędziliśmy razem imprezowy wieczór, poznając całe miasteczko, a nazajutrz zobaczyliśmy wyścigi zaprzęgów z osiołkami. Sami mieliśmy okazję powozić taki zaprzęg. Taczo załatwił nam transport do Turcji i prosił nas, aby załatwić mu żonę z Polski. Turcja zaskoczyła nas swoją nowoczesnością oraz gościnnością. Nocowaliśmy u tradycyjnych rodzin mułzumańskich, pomagaliśmy przygotowywać posiłki, żyliśmy z nimi. Jedliśmy melony przy drodze, wypiliśmy setki filiżanek herbaty. Natomiast turecka kawa niezbyt przypadła nam do gustu. Zwiedziliśmy obowiązkowe atrakcje Kapadocji. Zakochaliśmy się w tamtejszym jedzeniu, a szczególnie w pide – tureckiej wersji pizzy. Autostop działał świetnie. Niektórzy kierowcy zachowywali się jakby mieli specjalną misję – dowieźć nas do celu. Bywało tak, że kierowca, z którym akurat jechaliśmy, machał na przejeżdżający samochód i łapał nam stopa. Zdarzyło się nawet tak, iż nocowaliśmy razem z kierowcą w kabinie tira. Było ciasno! W Gruzji dużo nocowaliśmy na łonie natury, w namiocie. Spaliśmy w parku, na placu zabaw, na terenie uniwersytetu, w przydrożnym lasku. Poznaliśmy Nicolaja, który wprowadził nas w annały ceremonii picia alkoholu z wymyślnymi toastami. A gdy Paulina oznajmiła mu, że nie je mięsa i nie pije alkoholu, spytał tylko: „Ona seriozna?”. Jednego razu poznany na autostopie Gruzin przyniósł nam w nocy do namiotu butelkę czaczy oraz wielgachny słoik ogórków. Innym razem policjanci znaleźli nam miejsce na rozbicie namiotu. W Armenii mieszkaliśmy w podstawowych warunkach w górskiej wiosce. Zabawiliśmy trochę w Erewaniu u Polaków. Uczestniczyliśmy w lekcji języka polskiego na uniwersytecie. Pierwszy raz w historii autostopowaliśmy we trójkę – z Dajaną, dziewczyną o nieodpartym uroku. Przeżyliśmy traumatyczną historię, gdy wjeżdżaliśmy ciężarówką pod górę spowitą chmurami. Zapadał właśnie zmrok, a po drodze minęliśmy dwa rozwalone tiry. Trzeba dodać, iż chwilę wcześniej kierowca wypił 0.2 litra wódki do obiadu. Z przygodami, po nocy spędzonej na stacji benzynowej znaleźliśmy się tuż przy granicy. Na moście granicznym Paulina zakryła głowę chustą i założyła wcześniej zakupiony dżinsowy płaszczyk. Byliśmy gotowi. Islamska Republika Iranu to miejsce zgoła inne od wszystkich, które dotychczas widzieliśmy. Religia widoczna na każdym kroku, kobiety noszące czadory czy osobne wejścia dla obu płci do autobusów. Zobaczyliśmy zatłoczoną i głośną stolicę Teheran, gdzie nowoczesność miesza się z tradycją. Pustynny Yazd urzekł nas swoją architekturą i sprawiał wrażenie jakby wszystkie budowle wyrosły z piasku. Pierwszy raz udaliśmy się na pustynię i bawiliśmy się niczym przerośnięte dzieci w przerośniętej piaskownicy. Wieczorem zaczęło padać i spędziliśmy tam noc, a jakieś zwierzę próbowało nam wykopać śledzia spod namiotu. Urzekła nas architektura – niebieskie kafelki, misternie ułożone budowały meczet na chwałę Allaha. A największą atrakcją byli Irańczycy. Tak serdecznych, pomocnych i otwartych na drugiego człowieka ludzi nie spotkaliśmy nigdzie na świecie. Spędziliśmy z nimi wiele czasu na rozmowach czy też wcinając specjały ich kuchni łyżką i widelcem. Z żalem opuściliśmy Iran i wlecieliśmy do Indii. Zobaczyliśmy wielki, gwarny Mumbaj, gdzie zapachy mieszają się w jakiś magiczny sposób. Jeździliśmy autostopem po dziurawych drogach, zobaczyliśmy świątynie tamtejszych bogów, spędziliśmy czas z Hindusami. Jedzenie było tak pyszne, iż Artur nawet nie zauważył, że przez miesiąc nie jadł mięsa. Paulina dwa razy znalazła się w szpitalu i podjęliśmy decyzję o powrocie.
Przejechaliśmy lądem z Polski do Iranu, a potem polecieliśmy do Indii. Widzieliśmy wiele miejsc zapierających dech w piersiach, zrobiliśmy wiele niesamowitych rzeczy, potkaliśmy tak wielu dobrych i pomocnych ludzi na naszej drodze. To nasi cisi bohaterowie: każdy kto nas podwiózł, poczęstował kiełbasą, wskazał miejsce do spoczynku, przyjął do siebie, próbował się skomunikować mimo iż nie znaliśmy jego języka. Codziennie poznawaliśmy siebie i odkrywaliśmy w sobie wewnętrzną siłę, która pozwalała nam podróżować dalej. Nasza podróż trwała cztery i pół miesiąca, a czujemy jakby nie było nas w domu co najmniej dwa lata.