Na daczę jeździ każdy. Każdy kto ma daczę, każdy, którego wujek, teściowa czy sąsiad ma daczę. Po prostu każdy. Niektórzy latem spędzają tam więcej czasu niż w swoim mieszkaniu. Bo czy może być lepszy sposób spędzania wolnych chwil niż beztroski relaks w letnim domku z własnym ogrodem?
Wstajemy rano, pakujemy się, jemy śniadanie, po czym żegnamy się z Dimą oraz pozostałymi domownikami i ruszamy dalej. Musimy przejechać prawie całe miasto ze wschodu na zachód, więc najpierw bierzemy metro i wysiadamy obok szklanego sześcianu, czyli budynku biblioteki. Wieczorem budynek jest podświetlany i na jego powierzchni wyświetlane są hasła propagandowe. Wpasowuje się to doskonale w klimat otoczenia, gdyż na pobliskich blokach zauważamy charakterystyczne rysunki proletariackie chwalące różne zawody. Do tego na budynku naprzeciwko wielkimi literami bije po oczach napis: „rozkwitaj rodzima Białorusi”. Wsuwamy drugie śniadanie i wsiadamy do autobusu, który wywozi nas na obwodnicę.
Katyń czy Hatyń?
Stamtąd po niedługim czasie jedziemy ze starszym kierowcą oraz z matką i córką – dwiema autostopowiczkami zabranymi z tego samego miejsca co my. Swoim zwyczajem zagaduję kierowcę, a ten opowiada o ciekawych miejscach w Białorusi, o Pitrze, o życiu, generalnie o wszystkim i o niczym. Pięć kilometrów od trasy znajduje się Hatyń. Kiedy pytam się czy jest to interesujące miejsce, dziadek zamilka i widzę jak łzy mu stają w oczach. W tym momencie żałuję, że mój rosyjski nie pozwolił mi tego powiedzieć inaczej.
Hatyń to kompleks upamiętniający zamordowanych tutaj przez Niemców rosyjskich mieszkańców wioski. Naziści w ramach zemsty za zamordowanego oficera zamknęli całą ludność wioski w stodole i podpalili ją. Na tych, którzy wydostali się z płonącej pułapki czekała salwa z karabinów. Tylko kilka osób przeżyło tragedię. Przejmujący pomnik ojca, który przeżył i któremu syn zmarł na rękach znajduje się w centralnym punkcie kompleksu. Niektórzy twierdzą, iż zbieżność nazw z Katyniem nie jest przypadkowa. Każdy naród ma swoje tragedie, które upamiętnia i tragedie, o których mówić jest niewygodnie. Dzięki kierowcy, który zboczył z trasy mamy okazję zobaczyć to przejmujące miejsce.
Nie da rady bez Lenina
Przy rondzie, w jakiejś małej mieścinie, gdzie wysiadamy znajduje się wojskowy samolot. Od razu widać, że to niemała atrakcja dla lokalnych dzieciaków. W małej kawiarni wcinam dwudaniowy obiad za niewielką opłatą: barszcz, kasza i mięcho. Po chwili jedziemy już z kolejnym kierowcą, który opowiada nam wiele historycznych faktów o Białorusi, pokazuje gdzie znajduje się rezydencja Łukaszenki, a na koniec zabiera na małą samochodową wycieczkę po położonym nad jeziorem Lepielem. Przy okazji, oglądając jeden z pomników, dowiadujemy się, że na Białorusi smoki to kreatury wodne wyposażone w płetwy.
Trzeba wam wiedzieć, że w każdym mieście znajduje się przynajmniej jeden pomnik Lenina, więc gdy zauważam takowy i informuję o tym kierowcę, ten pełnym zaskoczenia głosem odpowiada: „No kak? Biez Lienina?”. Rozstajemy się przy byłym wojskowym sanatorium. Jeszcze jeden autostop i lądujemy przy moście kolejowym w Witebsku.
Na daczy
Idziemy w umówione miejsce – do budynku z czerwoną beczką a stamtąd odbiera nas bosonogi Siergiej. Po zapoznaniu się chwyta plecak Pauliny i od razu zgaduje ile waży. Idziemy na jego włości, przechodzimy przez dziurę w płocie i naszym oczom ukazuje się uroczy, fioletowy, drewniany dom otoczony trawiastym podwórkiem. Naszą uwagę przykuwa hamak rozłożony między drzewami. Przy herbacie doprawionej ziołami z ogrodu rozmawiamy z naszym gospodarzem, który sprawia wrażenie trochę zakręconego. Jako że trochę nam burczy w brzuchu to idziemy na zakupy do pobliskiego supermarketu. Trochę się gubimy, bo marszruta najpierw prowadzi przez tory, a potem piaskową drogą między garażami, ale w końcu znajdujemy drogę. Gdy wracamy następuje oberwanie chmury, ale twardo wracamy na chatę. Przy białoruskim piwie oraz soczewicy z marchewką przygotowanej przez Paulinę kończymy dzień.
Rozgrzany Witebsk
Wstajemy rano. Siergiej, który już dawno nie śpi, zdążył zagotować na ognisku ciepłą wodę, aby Paulina mogła umyć włosy. Pijemy kawę i przez supermarket idziemy na miasto. Widzimy jak służby porządkowe zbierają śmieci i ogrodnicy przystrzygają propagandowy napis z kwiatów. Po kilku kilometrach spaceru dochodzimy do placu, na którym fontanny dają chwilę wytchnienia w ten upalny dzień. Przechodzimy na drugą stronę ulicy i mijamy wielki pomnik-bagnet. W Parku Zwycięstwa, w którym rozstawiona jest mikstura przeróżnych wehikułów wojskowych oraz przeróżnych atrakcji typu karuzela, relaksujemy się przy zimnym kwasie chlebowym. Idziemy dalej wzdłuż rzeki, mijamy małą drewnianą cerkiew oraz teatr. Przed przyjazdem chcieliśmy zobaczyć jakieś przedstawienie, ale w wakacje teatry mają wolne.
Każde wejście w zimne mury budynków daje wytchnienie, więc wdrapujemy się po schodach i zaglądamy do prawosławnego soboru. Dalej idziemy parkiem i upał nam tak doskwiera, że już szukamy kwasu. Znajdujemy go dopiero jakiś kilometr później. Schłodzony napój doskonale spełnia swoje zadanie, a do tego z postumentu patrzy na nas sam Lenin. Wracamy wyludniałym deptakiem, który mógłby być główną ulicą w mieście. Czemu tak nie jest? Nie wiadomo. Dochodzimy do muszli koncertowej, gdzie odbywa się co roku „Słowiański Bazar” – festiwal muzyczny, który przyciąga przed telewizorem znaczną część Białorusinów.
Zaczynamy już się czuć jak lokalni ludzie, gdyż tego dnia aż trzy osoby na ulicy pytają się nas o różne rzeczy. Nie mamy zapalniczki, ale wiemy gdzie można wymienić walutę w niedzielę i gdzie znajduje się supermarket w kształcie piramidy. Upał zelżał, a my wracamy na daczę. Po drodze robimy zakupy, a Paulina przygotowuje pyszny makaron ze szpinakiem. Siergiej wraca do domu z kolegą Maksimem. Na pytanie co najbardziej podobało nam się na mieście, zgodnie opowiadamy, że kwas. Wzbudzamy tym śmiech naszych kolegów. Dzień kończymy relaksując się na daczy, pijąc piwo i rozmawiając.