Zaraz za wschodnią granicą znajduje się Grodno, jedno z tych miast, które mimo iż umiejscowione za granicą, to przesiąknięte jest polskością. Tymczasowo dodajemy do tej polskości nasze dwie osoby.
Siedzimy na murku przy dworcu autobusowym i wciągamy kanapki. Przez granicę przejechaliśmy zaskakująco łatwo, dwie kontrole paszportowe, jedno pobieżne sprawdzanie plecaków i, myk, byliśmy po drugiej stronie granicy. Chwilę rozmawiamy z Vitalijem, który pomógł nam wypełnić kartę migracyjną, potem przychodzi cyganka, która prezentuje bogaty zasób wróżb, mówi, że spodziewa się dziecka i w ogóle cieńko u niej z pieniądzem.
Pierwsze wrażenia
Idziemy wymienić trochę naszej waluty i z plecakami udajemy się na plac Radziecki, gdzie znajduje się Katedra Święto Franciszka Ksawerego. Akurat odbywa się ślubna msza, a dokładniej ksiądz wygłasza kazanie melodyjnym kapłańskim głosem. Chwilę słuchamy. Język jakiś taki znany, ni to rosyjski, ni to polski, pewnie białoruski. Zmęczenie trochę daje nam się we znaki, więc siadamy na schodach i obserwujemy życie toczące się na placu. Ludzie przechodzą, ktoś siada na ławce, a dzieciaki bawią się w kolorowym, dmuchanym zamku. Idziemy wypić kwas chlebowy zwany „Coca colą wschodu”. Idealnie orzeźwia nas w ten ciepły dzień. Spacerujemy powoli głównym deptakiem, aż dochodzimy do pomniku Lenina. W każdym białoruskim mieście znajduje się przynajmniej jeden. Obok w parku rozbił się lunapark, zabawa trwa najlepsze, można skorzystać z różnej maści karuzeli, pojeździć na autodromie, postrzelać czy manualnie pograć w Angry Birds czyli po rosyjsku Wściekłe Ptice.
Na obrzeżach
Łapiemy autobus, który dowozi nas na obrzeża miasta, które niczym pojedyncze drzewa porastają wielkie wieżowce. Otaczająca zieleń daje wrażenie jakby budynki znajdowały się na wielkim polu. Mimo iż są bardzo wysokie to czuć ogromną przestrzeń. Przypomina to trochę osiedle, na którym się wychowałem. W dzieciństwie było dużo więcej miejsca, które teraz wypełniły nowe budynki i powstało przez to wrażenie ciasnoty. Idziemy do naszych gospodarzy, którzy są rodzicami Ilii – Białorusina, którego spotkaliśmy w Jerozolimie i który zaproponował nam nocleg u swojej rodziny. Zostajemy przyjęci po królewsku. Rozmawiamy o wszystkim i o wszystkim przy okazji ćwicząc nasz rosyjski. Potem zmęczeni padamy na łóżko.
Zwiedzanie Grodna
Następnego dnia udajemy się na spotkanie z Olgą – Polką, która mieszka w Grodnie od dwóch lat. Idziemy w trójkę na spacer po mieście. Już za Placem Radzieckim mijamy czołg-pomnik znajdujący się na wysokim piedestale. To pierwszy powojenny artefakt spotkany przez nas na Białorusi. Miejska legenda głosi, że kiedyś mieszkał w nim bezdomny. Trochę trudno sobie wyobrazić w jaki sposób miałby tam wchodzić, ale legenda rządzi się swoimi prawami. Idziemy na zamek i podziwiamy panoramę rozpościerającą się nad Niemnem. Po drodze z zaskoczeniem oglądamy grodzieńską wersję Mona Lizy. Potem udajemy się na Nowy Świat, gdzie znajdują się sędziwe, drewniane domy. Stare budynki systematycznie ustępują miejsca swoim bardziej solidnym odpowiednikom. A szkoda, bo to miejsce ma swój niepowtarzalny klimat.
Rozstajemy się z Olgą, na obiad wciągamy pierogi i idziemy zobaczyć XII-wieczną cerkiew. Połowa świątyni jest drewniana, a połowa murowana. Nagle zaczyna padać. Co tam padać – lać. Następne dwie godziny to przemieszczanie się od schronienia do schronienia. Za dach służą nam muzeum, kawiarnia, synagoga, brama cerkwi i jakiś bar. Kiedy przestaje padać, wpadamy do sklepu i kupujemy „bieloruskie solomki” czyli takie grubsze paluszki, którymi dzielimy się z gołębiami. Robi się późno, więc wracamy do domu. Przy kolacji dowiadujemy się wiele rzeczy na temat specyfiki życia na Białorusi. W tym również, że gazety swego czasu pisały o bezdomnym żyjącym w czołgu.