Wycieczka z Benem na skuterach śnieżnych pozostawiła tak trwały ślad w mojej psychice, że postanowiłem go utrwalić jeszcze bardziej wynajmując ten gąsiennicowy pojazd ponownie. W zasadzie ten pomysł chodził mi po głowie od samego zakończenia ostatniej przejażdżki i, jak się później okazało, miałem go zrealizować w Ivalo. A było to tak…

Od paru dni chodziliśmy po firmach organizujących wyprawy turystyczne, informacjach turystycznych i innych prywatnych podmiotach w celu wybadania tematu. W wielu miejscach, mimo iż w cenniku widniała możliwość wynajmu, odmawiali nam zasłaniając się tym, że najpierw trzeba wykupić safari, a potem dopiero może wypożyczą. Nie ma się co im dziwić. Skuter to potężna maszyna, mająca nieziemskie przyspieszenie, i niektórych turystów ponosi ułańska fantazja. Po przeanalizowaniu wszystkich opcji, zostały dwie wypożyczalnie i okazało się, że najbardziej opłaca się wypożyczyć skuter na cały dzień w Ivalo. Do dzieła! Po pierwszym śniadaniu, na które zjedliśmy musli z jogurtem i drugim śniadaniu składającym się z kahvi ja pulla, czyli z kawy i słodkiej bułki, ruszamy do upatrzonego punktu. Sprzedawca pokazuje mi cennik, który znam już na pamięć i dodaje, że w przypadku wypadku będzie trzeba zapłacić dużą kwotę euroszelki. Nie ma co myśleć o najgorszym, więc podaję prawo jazdy i podpisuję świstek świadczący o wynajmie. Dostajemy kombinezony i kaski, zasiadamy na maszynie i jesteśmy gotowi do jazdy. Jeszcze chwila niepewności czy czasem kluczyk nie powoduje ograniczenia prędkości, ale po pierwszym przygazowaniu już wiadomo, że nie ma lipy.

Jedziemy wyboistą ścieżką dojazdową prowadzącą do drogi dla skuterów śnieżnych. A droga ta wytyczona jest przez zamarzniętą rzekę. Podążamy swoistą skuterostradą. Po lodzie sunie się o wiele szybciej niż po lesie, ale też wieje o wiele mocniej, jako że jest to otwarta przestrzeń. Co jakiś czas w lód wbite są słupki wyznaczające trasę, napotykamy również znaki wskazujące odległości między miastami, a także znak początku miejscowości. Wszystko to wbite w lód. Żartujemy, że kiedy drogowskazy leżą, to znaczy, że lepiej nie wjeżdżać na lód. Po dziesięciu kilometrach wjeżdżamy w las i na dzień dobry spotykamy dwa renifery. Zwalniam i podjeżdżamy bliżej, a zwierzęta wcale się nas nie boją. Dopiero, gdy jesteśmy naprawdę blisko ruszają pędem uciekając drogą. Gdy doganiam je, przyspieszają jeszcze bardziej. Gdy zwalniam, też zwalniają. Zabawa trwa dopóty, dopóki nie dobiegną do wydeptanej ścieżki albo nie zmęczą się i nie czmychną w las, zapadając się niezgrabnie w śniegu. W Ivalo drzewa są jakieś takie mniejsze, mizerniejsze i nie trzymają śniegu. W miarę jak się przesuwamy na południe krajobraz ulega zmianie, a drzewa otulają się białym puchem. Rączki kierownicy mają bardzo przydatną funkcję, przepływa przez nie fala ciepła przyjemnie ogrzewająca ręce kierowcy. Pasażer nie ma takiego komfortu, co więcej, mocniej odczuwa każdy wybój, hamowanie i podmuch wiatru. Ogólnie jazda z tyłu nie powala komfortem. Toteż, gdy po raz kolejny zatrzymujemy się, aby sfotografować renifery, namawiam Paulinę, aby pokierowała to się trochę rozgrzeje. Zamieniamy się miejscami. Silnik przyjemnie warczy na postoju, Paulina dodaje gazu i ni z gruszki, ni z pietruszki silnik zdycha. Ponowna próba odpalenia, i kilka następnych również, przynoszą ten sam negatywny rezultat. Zatem znajdujemy się w środku lasu z maszyną, która nie działa. Na szczęście po nie więcej niż minucie pojawia się wycieczka na skuterach. Przewodnik zeskakuje z pojazdu i diagnozuje problem – zalane świece. Okazuje się, że na wyposażeniu naszego skutera są zapasowe świece, ale klucz do nich jest pogięty. O ile nie stanowi to problemu przy pierwszej ze świec, gdyż nasz przejeżdżający obok wybawca ma własny klucz, to przy drugiej ze świec jego klucz okazuje się zbyt długi. Po prostu nie ma dojścia, aby ją odkręcić. Po wielu próbach kombinowania udaje się odpalić pojazd i oczyścić starą świecę przez ostre gazowanie. Dziękujemy za pomoc, na co Fin odpowiada: „Nie ma sprawy, w takich warunkach trzeba sobie pomagać”. Z przykazaniem, aby nie gasić silnika i z duszą na ramieniu jedziemy do następnej miejscowości, do której mamy jeszcze kilkanaście kilometrów. Przejeżdżamy przez las, potem przez odsłonięty szczyt, na końcu gubimy trochę drogę, bo drogowskaz zwiał wiatr, ale w końcu dojeżdżamy do stacji. Najpierw podnosimy sobie morale poprzez konsumpcję ciastka i kawy. Analizujemy problem i przypominamy sobie, że skuter już w wypożyczalni też nie chciał odpalić za pierwszym razem. Idę sprawdzić maszynę i silnik wydaje się funkcjonować normalnie, ale na wszelki wypadek pożyczam klucz na stacji i wymieniam drugą świecę na nową.

sniadanie-w-ivalo

renifery-ze-skutera

na-skuterze

Troski pozostają w tyle i zanurzamy się w ośnieżony krajobraz niedaleko Saariselki. Mimo iż po drodze spotykamy parę wycieczek, to droga wydaje się tutaj bardziej dzika. Może to przez wszechobecną biel, a może dlatego, że spory ciężar spadł nam z serca i wreszcie możemy cieszyć się otoczeniem. Po kilkunastokilometrowej przejażdżce wracamy na stację, aby dotankować, odszraniamy kaski i jako, że źle oszacowałem czas, po krótkiej chwili odpoczynku kierujemy się w stronę Ivalo. Skuter znowu ma problemy z odpaleniem i gaśnie przy załączaniu wstecznego biegu. Postanawiamy nie ryzykować i nie zawracać na trasie jeśli to niepotrzebne. Trochę się śpieszymy, więc podczas powrotu kilkukrotnie wjeżdżam w niewłaściwą drogę. Znajdując się w takiej sytuacji na wąskiej ścieżce, nie cofamy, tylko odwracamy skuter podnosząc go rękami. Na nieszczęście, podczas jednej z takich pomyłek, zjeżdżam na pobocze i próbuję powoli zawrócić, a pojazd się zatrzymuje i zakopuje w śniegu. Odpalam go ponownie i gazuję ile fabryka dała, ale ten ani drgnie. Schodzę na dół, zapadam się po kolana i próbuje z tyłu pchać, a Paulina siada na miejscu kierowcy – bez rezultatu. W głowie przelatują najczarniejsze scenariusze i tak naprawdę już mam wszystkiego dosyć. Co za metalowy badziew! Paulina bierze sprawy w swoje ręce, schodzi ze skutera i stojąc po pas w śniegu gazuje jedną ręką, a drugą pcha. Ja z tyłu napieram ponadnormatywnie i w końcu ta poczwara na gąsiennicach się porusza. Wyjeżdżamy z zaspy. Wracamy do domu. Mijamy renifery, które wcześniej spotkaliśmy, docieramy do rzeki, suniemy skuterostradą i zjeżdżamy do miasteczka, aby oddać maszynę. Sprzedawca przyjmuje ją bez zastrzeżeń, płacimy jeszcze za olej, który wyżłopała, oddajemy kombinezony i teraz dopiero czujemy głód. Idziemy do tego samego lokalu co wczoraj – zamawiamy po pizzy* i wciągamy ją na miejscu. Wracamy do domu i leżąc na łóżku po prostu odpoczywamy.

* komentarz Pauliny: Była to jedna z najlepszych pizz, jakie kiedykolwiek jadłam! Zestawienie dodatków, które mogłoby wydawać się szokujące: sos pomidorowy, ser zółty, ananas, cebulka dymka, ser pleśniowy i pokrojone w kosteczkę… ogórki kiszone rzeczywiście spowodowało szok dla podniebienia, ale jakże pozytywny! I kto powiedział, że wegetariańska pizza musi być nudna?!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *