29 września
Znów autostop do Tbilisi, tym razem z panem wiozącym za tylnym siedzeniem mięso. W Gruzji (jak zresztą w wielu innych krajach) fakt, że powinno się je przechowywać w lodówce nie jest oczywisty, więc ledwo udaje nam się pohamować zwrot śniadania. Wysiadamy na dworcu Didube i marszrutką dojeżdżamy do Mtskhety. Zwiedzamy miasteczko i wszystkie znajdujące się w nim kościoły, a następnie błądzimy trochę wśród chaszczy w poszukiwaniu mostu, który ma nas doprowadzić do głównej drogi. Łapiemy TIR-a prowadzonego przez Datu, który bardzo by chciał nas zaprosić na szaszłyk, ale niestety do końca dnia pracuje. Często w tym kraju pada pytanie: ‚Szaszłyk chcesz?’. Zamiast tego uczestniczymy w rozładowaniu przewożonego przez niego towaru, a potem dojeżdżamy miejskim autobusem ponownie do dworca Didube. Taka ciekawostka: w Tbilisi kontroler nie wystawia mandatu za brak biletu, tylko spokojnie prosi, żeby takowy zakupić lub opuścić pojazd. My byliśmy świadkami, jak pewna kobieta nie chciała zapłacić i inny pasażer zrobił to za nią. Po powrocie do Rustavi dzielnie pokonujemy pół miasta po to, żeby zjeść pyszne chinkali, a potem udajemy się na spoczynek do mieszkania naszych rumuńskich koleżanek.
30 września
Żegnamy się z dziewczynami i obdarowani armeńską kartą SIM wychodzimy z Rustavi, żeby już wkrótce znaleźć się na drodze do Sighnaghi. Wiezie nas tam m.in. Kacha, który podaje nam swój numer telefonu, żebyśmy zadzwonili do niego, gdy ponownie będziemy w okolicach Tbilisi. Po co? Bo chce nas oczywiście zabrać na szaszłyk. Wysiadamy z jego auta i zupełnie bez naszej ingerencji zatrzymuje się pan z Kazachstanu, jadący do Baku. Wiezie nas do miejsca, z którego pozostaje nam jeszcze 16 km do celu. Ostatni odcinek pokonujemy z właścicielem hostelu, który próbuje skusić nas swoją ofertą. My jednak jesteśmy odporni na wszystkie chwyty marketingowe i nie dajemy się namówić płatny nocleg. W samochodzie oprócz nas jedzie też dwóch autostopowiczów z Ukrainy, którzy byli już w Sighnagi, ale wracają, żeby zrobić zapasy wina przed powrotem do domu. Zostawiamy plecaki w informacji turystycznej i idziemy się posilić. Z baru wychodzimy jak zwykle średnio zadowoleni, ale przynajmniej pozbyliśmy się uczucia głodu. Wyruszamy na kilkukilometrowy spacer za miasto do starego klasztoru w towarzystwie dwóch psów. Kilometr przed metą zatrzymuje się przy nas taksówka i jej kierowca oferuje nam bezpłatny transport. Drewniane wnętrze kościoła robi wrażenie, więc wizja drogi powrotnej nie jest nam straszna. Po powrocie do miasteczka przechadzamy się jeszcze dość długo, a gdy mamy już dość, wracamy po nasze plecaki i rozpoczynamy poszukiwanie tajemniczego miejsca, o którym powiedzieli nam Ukraińcy słysząc, że chcemy spać w namiocie. Udaje nam się je znaleźć i tę noc spędzamy na małej polance w parku przy zapomnianym przez wszystkich placu zabaw. Spotykamy również strażnika, który w trosce o naszą higienę wskazuje nam źródło wody i wychodek.1 października
Zwijamy manatki i ruszamy pieszo drogą, która według google maps powinna mieć 3 kilometry długości. Podkreślam: powinna. Idąc niekończącym się asfaltem wyciągamy ręce w bok za każdym razem, gdy słyszymy nadjeżdżający samochód. Udaje nam się ‚złapać’ taksówkarza wiozącego klienta, który uchyla okno i mówi: ‚Dawajcie! Bez pieniędzy!’ Jadąc wśród rosnących wzdłuż drogi drzew z granatami docieramy do wsi, w której siedząc pod sklepem pochłaniamy drożdżówki wypełnione imitacją czekolady i obserwujemy zamieszanie związane z wyborami parlamentarnymi. Dziś dzień wolny i ludzie tłumnie odwiedzają punkt wyborczy, aby oddać głos na swoją ulubioną partię. W sklepie pani za ladą ze skupieniem wykonuje jakieś rachunki za pomocą gigantycznego liczydła, a do nas podchodzi dwóch mężczyzn z pytaniem czy chcemy się napić wina. Region, w którym się znajdujemy, Kaheti, słynie z wyrobu wina tradycyjną, gruzińską metodą i unikatowych na skalę światową odmian winogron. Ale o tym później. Do konsumpcji nie dochodzi, gdyż znużeni czekaniem na jakiegoś kolegę kolegi tych panów, który ma się pojawić z kluczem do otwarcia pomieszczenia, w którym zostało wino ze wczorajszej libacji, wychodzimy na drogę i z jedną przesiadką docieramy do miasta Gurjaani. Tam spada nam z nieba i przygarnia do swego auta chłopak, który zawodowo zajmuje się produkcją i dystrybucją (do Kanady) bio-wina wytwarzanego wspomnianym już, tradycyjnym sposobem. Zabiera nas do fabryki, w której na żywo możemy się zapoznać z całym procesem. Metoda polega na tym, że do fermentacji używa się ogromnych ‚kvareli’, czyli takich glinianych pojemników, które zakopuje się w ziemi i tam umieszcza owoce winogrona, nie dodając drożdży ani żadnych substancji wspomagających. Przetworzenie cukru na alkohol następuje w sposób naturalny, za pomocą drożdży znajdujących się w powietrzu i na skórce winogron. Podobno takie wino nie ma sobie równych i wiele światowych koncernów zaczyna produkować je właśnie w taki sposób. Gruzja uchodzi za kolebkę tego trunku, gdyż na jej terenach odnaleziono najstarsze naczynia służące do jego produkcji. Po zakończeniu wizyty w fabryce zostajemy zawiezieni pod bramę domu-muzeum jednego ze znanych gruzińskich pisarzy. Cena biletu wstępu przewyższa nasz dzienny budżet, więc nie zaszczycamy tego miejsca swoją obecnością. Za to jedna z pań pracujących w kasie zawozi nas swoim prywatnym autem w miejsce, które nadaje się na spędzenie nocy pod namiotem. Park, w którym zostajemy wysadzeni przypomina wysypisko śmieci (zresztą jak wiele miejsc w Gruzji), godzina jest jeszcze względnie młoda, więc decydujemy się jechać dalej. Do Telavi (nie mylić z Tel Awiw) zawozi nas chłopak, którego brat został mistrzem świata w wyciskaniu na ławeczce. Zwiedzamy centrum, a gdy zaczyna się ściemniać kierujemy swoje kroki za miasto, żeby rozstawić nasz czerwony namiocik. Chodzą słuchy, że gruzińska policja musi udzielić pomocy, jeżeli jest się w jakiejkolwiek sytuacji zagrożenia. Zatem przechodząc obok posterunku zachodzimy do środka, żeby spytać, gdzie można bezpiecznie przenocować w namiocie. Nasza rozmowa z zastępcą komendanta i jego kolegą kończy się tym, że zawożą nas oni do parku przylegającego do uniwersytetu, gdzie pod czujnym okiem kamer z monitoringu możemy spokojnie spędzić noc. Stan zagrożenia spowodowany brakiem miejsca na nocleg zostaje zażegnany. :)2 października
Dokładnie o 9.00 opuszczamy park przy uniwersytecie. Wcinamy ciepłe kaczapuri w centrum miasta i decydujemy się jechać do Alaverdi, żeby zobaczyć stary klasztor. Szybko łapiemy samochód, a jadący nim panowie są na tyle uprzejmi, że mimo, iż jest im to zupełnie nie po drodze, podwożą nas pod samą bramę klasztoru i częstują Artura piwem. Sympatyczny mnich opowiada nam trochę o historii tego miejsca, nie udaje nam się jednak załapać na degustację wina wytwarzanego w klasztornych murach. Wracamy autostopem do Telavi, a stamtąd sympatyczne małżeńswto zabiera nas prawie do samego Tbilisi. Wysiadamy na skrzyżowaniu i słyszymy za sobą klakson samochodu. To Datu, ten sam, który wiózł nas ciężarówką z Mtskhety do Tbilisi. Jaka ta Gruzja mała! Jemy obiad w przydrożnym barze i jedziemy dalej. Robimy zakupy w supermarkecie i gdy tylko oddalamy się o kilka kroków od sklepu, ni stąd ni zowąd zatrzymuje się przy nas fiat uno rocznik ’96. Prowadzący go pan proponuje nam, żebyśmy pojechali z nim do jego wsi, leżącej 3 km od granicy gruzińsko-armeńskiej, bo tam jest dobre miejsce na spędzenie nocy w namiocie. Jak zwykle przy takich okazjach nie mamy pojęcia, skąd wie, że tego nam właśnie trzeba. Okazuje się, że do fiata uno bez problemu można zmieścić czterech dorosłych mężczyzn, jedną kobietę i dwa ok. 50-litrowe plecaki. Zostajemy dowiezieni na wiejskie boisko leżące przy stacji benzynowej. Obok budka z WC i zlewem. Żyć, nie umierać. Tym bardziej, że kilka godzin później nasz kierowca przywozi nam reklamówkę pełną jedzenia. Zachwala samogonik, który podarowaliśmy mu w ramach podziękowania za transport – ten sam, który znaleźliśmy przy namiocie i którego Artur do tej pory nie miał z kim wypić.3 października
Do granicy gruzińsko-armeńskiej wiezie nas Gruzin na stałe mieszkający w Hiszpanii, więc mamy okazję odświeżyć sobie naszą znajomość języka hiszpańskiego. Kupujemy wizy i wkraczamy do Armenii.
Artur ciągle nawalony :)