Budzimy się dość późno, bo o godzinie 10. Farid serwuje nam na śniadanie pyszny miód oraz różne konfitury z nieznanych nam owoców lub kwiatów. A wszystko wraz ze śmiesznym, płaskim chlebkiem. Wychodzimy razem, po drodze pytamy w agencji turystycznej o bilety lotnicze do Indii. Okazuje się, że cena wynosi około 100$. Idealnie się wszystko układa. Idziemy zobaczyć największy kryty bazar na świecie i mamy zamiar wejść do biura informacji turystycznej, w której pracuje Nasser ‚wymiatający’ po polsku. Gdy dochodzimy do bazaru zaczepia nas jakiś koleś i pyta czy nie potrzebujemy przewodnika. Okazuje się, że to Nasser we własnej osobie. Po krótkiej rozmowie w języku polskim zaprasza nas do swojego biura na herbatę. Przechodzimy na angielski, rozmawiamy o naszych planach i sposobie podróżowania. Ciągle jesteśmy pod wrażeniem jego znajmomości nietuzinkowych polskich słówek. Opuszczamy informację turystyczną i obiecujemy, że jeszcze się tu pojawimy. Szwędamy się trochę po bazarze, po czym idziemy zobaczyć Blue Mosque. Meczet jest dość stary i obdrapany, więc nie robi na nas zbyt wielkiego wrażenia. Postanawiamy zjeść drożdżówki, zapijając je dooghem. Kiedy tak jemy w parku, pojawia się inny couchsurfer – Mohammad i zaprasza nas do swojego biura. Umawiamy się na popołudnie i idziemy zwiedzać muzeum Azerbejdżanu. Nie za wiele w nim ciekawych eksponatów. Podoba nam się jedynie wystawa rzeźb pewnego irańskiego artysty. Jest już prawie 17, więc gnamy na spotkanie z Nasserem. Obowiązkowa herbata, nieodłączne ‚wyluzuj’ i idziemy wymienić dolary na riale na ‚czarnym rynku’. Całość operacji nadzoruje Nasser. Czekamy długo, po czym przychodzi koleś, który rozpina koszulę i zza pazuchy wyciąga około dwucentymetrowy plik banknotów. Przeliczamy pieniądze na stoisku z dresikami. Zajmuje to trochę czasu, bo jest to około 100 papierków. Wszystko się zgadza, dajemy w zamian 4 banknoty i wszyscy są zadowoleni. Cały proces musiał wyglądać trochę komicznie. Wracamy do Farida i zabieramy się do restauracji zjeść tradycyjne irańskie danie gime oraz kebab. Już wieczorem jedziemy śmiesznie tanimi taksówkami do parku na obrzeżach miasta. Spacerujemy wokół sztuczego jeziora, wspinamy się na pagórek i Farid funduje nam hubble-bubble, czyli po naszemu sziszę. Rozmawiamy i próbujemy sobie robić zdjęcia z dymem, który po chwili tak nas otumania, że lekko kręci się nam w głowach i jest nam zimno. Wracamy taksówką do domu. Jeszcze tylko obowiązkowa herbatka i możemy spać.