Dzień 11. Ein Advat i Jerozolima
Po śniadaniu i pogaduchach z Yovalem i jego dziewczyną jedziemy zobaczyć klif. Przy świetle dziennym wygląda naprawdę imponująco. Yoval podwozi nas do wejścia do Parku Narodowego Ein Advat, po czym rozstajemy się. Tak jak w innych naturalnych miejscach byliśmy praktycznie sami, tak teraz wydaje się, że jest tutaj tłoczno. Do tego wszędzie słychać dzieciaki.
Idziemy najpierw dnem kanionu i po raz pierwszy widzimy płynący strumyk w Izraelu. Ściany, które mają fakturę poziomych warstw, robią się coraz wyższe, aż w końcu dochodzimy do wodospadu. Wchodzimy po schodkach bokiem kanionu. Na powierzchni słońce ostro daje popalić, więc odpoczywamy w cieniu po czym wspinamy się na samą górę. Stąd rozpościera się widok na cały kanion. Poznajemy czwórkę Izraelczyków, którzy wybrali się na weekend typu ojciec-syn. Częstują nas kawą i ciasteczkami po czym zabierają na dogodne miejsce do łapania stopa. Stoimy na przystanku na stacji z McDonaldsem i ruch jest znikomy. Do tego niedługo zaczyna się szabat i autobusy już nie jeżdżą. Trochę czekamy, ale jak to bywa ktoś się w końcu zatrzymuje. Izraelczyk jest bardzo zmartwiony, że chcemy podróżować przez Palestynę i za jego namową jedziemy na około przez terytorium Izraela. Krajobraz zmienia się z pustynnego na zielony. Wysiadamy 20 kilometrów od Jerozolimy i znowu mamy konkurencję w postaci młodych Żydów. Na szczęście zatrzymuje się młody chłopak, który okazuje się mistrzem zmiany pasa i lawirując w korku dowodzi nas do przedmieść Świętego Miasta. Stamtąd idziemy na Stare Miasto, wcinamy falafele i idziemy zobaczyć Ścianę Płaczu. Mimo iż jest szabas to niewiele się tu dzieje. Tym razem wnoszę alkohol, gdyż rosyjscy ochroniarze nie są zbyt dokładni. Następnie udajemy się do naszego gospodarza Nira. Spędzamy miło czas rozmawiając na temat polityki i historii Izraela.