Dzień 4. Jerozolima
Wstajemy rano, jemy śniadanie popijając fusowatą izrealską kawą. Po krótkim gmeraniu udajemy się do Starego Miasta, obczajamy miejscówkę na obiad i udajemy się pod prąd Drogi Krzyżowej. Zwiedzamy miejsce gdzie więziony był Chrystus i brniemy dalej do wyjścia z murów. Po drodze skręcamy gdzieś bok i spacerujemy dzielnicą arabską, nie ma tutaj zbyt wielu ludzi. Gdy dochodzimy do głównej drogi ukazuje się na tłum ludzi, którzy podążają na modlitwę na Wzgórze Świątynne – no tak wszakże dzisiaj piątek. Mijamy Bramę Lwów i widzimy, że ludzie cały czas napływają. Samochody, szeruty a nawet autobusy co rusz dowożą ich do pobliskiej ulicy.
Wspinamy się na górę Oliwną, której zbocze pokrywa wielki powierzchniowo żydowski cmentarz. To tutaj ma nastąpić Sąd Ostateczny i każdy chce być pochowany najbliżej miejsca, gdzie to się stanie. Wchodzimy do kościoła gdzie znajduje się pusty grób Matki Boskiej. Natrafiamy na wycieczkę japończyków, którzy namiętnie cykają fotki smarfonami – ciekawe co oni robią z taką ilością zdjęć. Wchodzimy do Kościoła Narodów, mijamy Gaj Oliwny i rozpoczynamy mozolną wspinaczkę. Mimo iż nachylenie jest bardzo duże, a uliczka którą idziemy jest wąziutka to co rusz mijają nas samochody, które trąbią oznajmiając, że jadą. Na jednym z punktów widokowych spotykamy parę Polaków: Elę i Marcina, którzy jeżdżą tutaj stopem a dzisiaj spali w namiocie po murami. Wymieniamy się informacjami wchodząc pod górę. Ela ma dryg fotografa i już po chwili na karcie aparatu mamy zapisanych sporo wspólnych zdjęć z panoramą Starego Miasta w tle. Żegnamy się, my idziemy jeszcze trochę pod góre gdzie znajdują się kaplice wniebostąpienia, po czym schodzimy bardzo stromą ulicą na dół. Jako że w brzuchu burczy udajemy się na humus do wcześniej znalezionego miejsca. Posiłek, mimo iż wygląda bardzo prosto, smakuje genialnie. Paulina jest szczególnie zachwycona, gdyż to jej prezent urodzinowy.
Idziemy na dzielnicę, którą zamieszkują ultraortodoksyjni Żydzi. Paulina przed wejściem opasa się spódnicą zrobioną z chusty. Pierwsze co rzuca się w oczy to fakt, iż na Mae Szerim rozrzuconych jest mnóstwo śmieci, ludzie nie dbają tutaj o wygląd budynków. Wszędzie rozlepione są wielkie plakaty z tekstem w Yidish i ze zdjęciami przywódców religijnych. Nie ma zbyt dużego ruchu, widać tylko pojedyncze osoby, głównie mężczyzn, którzy wracają z zakupami na kolację Szabatową. Jak głosi stara prawda, zawsze najtaniej jest przed zamknięciem targu. Mamy wrażenie, że przenieśliśmy się na inną planetę i jakoś nie możemy przyzwyczaić oczu do wielkich, futrzanych czap. Każdy przechodzień odwraca głowę mijając Paulinę, nie chcąc w ten sposób zgrzeszyć. Niektórzy po prostu przechodzą na drugą stronę ulicy.
Udajemy się na Yehuda Market zobaczyć jak zaczyna się tutaj szabat. Sprzedawcy krzątają się, aby zamknąć stoiska przed rychłym nadejściem deadline’u. W sobotę też wszystko będzie zamknięte, więc sporo darmowego jedzenia dostają najuboźsi. Siadamy na ławce, aby odpocząć i słyszymy ogłuszające trąby zwiastujące początek szabatu. Żądny emocji kieruję się na rynek i widzę jak jeden chasyd tłumaczy coś sprzedawcy, który jeszcze ma otwarte. Po krótkiej wymianie zdań stoisko zostaje zamknięte. Żyd ubrany w futrzaną czapę idzie dalej dopilnować, aby nikt nie handlował w dzień święty. Następny sprzedawca, z pochodzenia Arab, nie jest już tak wyrozumiały. Widać, że specjalnie bardzo wolno zwija swoje stoisko, w związku z tym wywiązuje się mała kłótnia. Po czym Żyd zaczyna rytmicznie i miarowo krzyczeć „Szabes, szabes” przypominając o świętości tego dnia. Wygląda to trochę komicznie. Handlarz niewiele sobie z tego robi i nadal spokojnie pakuje swoje towary. Do całej grupy dołącza para młodych Arabów, dziewczyna cały czas filmuje komórką i przedrzeźnia chasyda. Wykorzystując fakt, iż ortodoksi nie mogą spojrzeć na kobietę przysuwa się do niego, a ten odwraca głowę, dziewczyna znowu się przesuwa, tak że Żyd kręci się w kółko. Czujemy się trochę zniesmaczeni tym zachowaniem. Dołącza coraz więcej ludzi zarówno Żydów jak i Arabów i robi się małe zgromadzenie. Wszyscy krewko dyskutują ze sobą próbując wytłumaczyć swoje racje. Żydzi chcą wymusić przestrzeganie szabatu, a Arabowie nie chcą się temu podporządkować, gdyż to nie ich religia. Jeden z przechodniów mówi mi, że chasydzi zachowują się jak mafia i w sumie ma trochę racji. Sytuacja trwa z pół godziny i przez ten cały czas, jeden z chasydów powtarza jak mantrę: „Szabes, szabes”. W końcu sklepik zostaje zamknięty, wszyscy się rozchodzą a my na odchodne dostajemy od sprzedawcy wielkie rzodkiewki i bazylię.
1 Comment