Dzień 2. Tel Aviv
Budzimy się względnie rano po nocy spędzonej na typowych CouchSurfingowych kanapach. Robbie wyszedł wcześniej, gdyż w ramach wolontariatu uczy dzisiaj matematyki. Po śniadaniu wreszcie idziemy na miasto. Ubieramy się dość ciepło, ale słońce przygrzewa i już po chwili zostajemy w krótkim rękawie. Ze zdziwieniem obserwujemy, że niektórzy chodzą w zimowych kurtkach i kozakach. Wszakże jest ze 20 stopni! Kierujemy się w stronę morza co rusz mijając wielkie biurowce spowite w parnej mgiełce.
Po ulicach porusza się mnóstwo samochodów, których kierowcy od czasu do czasu na siebie trąbią. Położenie geograficzne zobowiązuje – chociaż nie jest to poziom Bombaj. Zauważamy, że niezwykle popularne są rowery i ich bardziej zmotoryzowani krewni – motorowery, które to z racji wielkości wyglądają jak przerośnięte hulajnogi. Ludzie niczym nie różnią się wyglądem od mieszkańców każdej europejskiej stolicy. Bardzo rzadko można tutaj spotkać ubranego w tradycyjny czarny strój brodatego chasyda.
Spacerujemy ulicą Rothschilda gdzie podziwiamy charakterystyczne Białe Domy, których w Tel Avivie jest 5 tysięcy. Zależy nam, aby znaleźć dwa budynki, ale jeden jest w remoncie i wcale nie jest biały, a kwestię drugiego odpuszczamy po krótkim błądzeniu. W końcu odbijamy na wschód i przechodząc przez HaCarmel Market oraz urocze wąskie uliczki Dzielnicy Jemeńskiej docieramy do morza. Ukazuje się nam szeroka promenada i wbite co dwadzieścia metrów tablice zakazujące pływania. To wcale nie przeszkadza popluskać się jednemu amatorowi kąpieli. To jest Izrael – zakazy są tylko wskazówkami jak postępować. Woda okazuje się zimna czyli jak na polskie warunki normalna.
Spędzamy trochę czasu na plaży po czym ruszamy na południe. Po drodze mijamy stare, niszczejące delfinarium, które wygląda jakby odbył się tutaj zamach terrorystyczny. Nie jest to dalekie od prawdy, gdyż w 2001 roku przed budynkiem wysadził się terrorysta zabijając 15 osób i raniąc 120. Zatrważające jest to, że lokalni ludzie przyzwyczaili się do takich zagrożeń i żyją jak gdyby nigdy nic. W końcu dochodzimy do Jaffy. To tutaj przeżywamy nasze pierwsze kulinarne doświadczenie – zamawiamy falafel i shoarmę. Obsługujący chłopak sprawnym ruchem smaruje pitę humusem, wrzuca dodatki i mięsiwo. Konsumujemy posiłek na przydrożnym murku po czym idziemy zobaczyć pchli targ. Sprzedawcy zachowują się spokojnie, a na stoiskach królują dywany i zlewy. Pijemy koszerną kawę, o czym świadczy certyfikat wywieszony w kawiarni, i jesteśmy świadkiem wydarzenia, gdy jeden Żyd upewnia się, czy kawa jest naprawdę koszerna. Spacerujemy po Starej Jaffie, oglądając widok na cały Tel Aviv, zwiedzając kościół, wałęsając się po uliczkach, aż w końcu lądujemy w starym porcie.
Siedzimy na ławce i obserwujemy ludzi. Nie ma tu wielu turystów, widać, że to nie sezon. Chyba dlatego, że ciepło kojarzymy z latem to wydaje nam się, że powinno długo być jasno, a tymczasem słońce zachodzi już o 17. Mimo zmęczenia spacerujemy jeszcze trochę i wracamy autobusem do Ramat Gan. Kanapa to zbawienie dla naszych zbolałych nóg. Rozmawiamy z Robbim przy orzechowce i dowiadujemy się kilku interesujących faktów na temat życia w Izraelu. Czas się wyspać. Jerozolima czeka!