Dzień 14. Jerycho
Sytuacja się powtarza, Paulina mnie budzi, gdyż wszyscy wstali. Na śniadanie jemy zitu zatar, czyli posiłek składający się z pity, oleju z oliwek i mieszanki ziół. Po prostu urywa się kawałek pity, macza w oliwie, a potem w ziołach. Proste i pyszne. W nocy padał deszcz ze śniegiem, co zdarza się raz do roku, więc decydujemy się zjechać z gór. Żegnamy się z rodzinką, a Mohammad zawozi nas na dworzec autobusowy. Trochę pada i jest gęsta mgła, więc poczas jazdy samochodem wydaje mi się, że jeszcze śpię.
Czekamy nieco na kierowcę autobusu i lekko marzniemy w środku pojazdu. Po raz kolejny w ciągu ostatnich dni pokonujemy tę samą trasę i po raz kolejny w Jerychu jest o niebo cieplej i do tego nie pada. Meldujemy się w hostelu, ogarniamy się trochę, po czym wychodzimy na miasto. Dochodzimy spacerkiem do głównego ronda i idziemy na kawę. Po napitku przyszedł czas na strawę i tak się składa, że jemy najtańszego falafela podczas podróży. Wszyscy nas pozdrawiają, nawet ci, którzy po angielsku umieją powiedzieć tylko kilka słów. Na ulicy ciągle słyszymy: „Welcome”. Zwiedzamy ruiny Starego Jerycha – Jerycho jest uważane za najstarsze miasto na świecie, które funkcjonuje do dziś.
Idziemy w stronę Góry Kuszenia, a gdy zaczyna mocniej padać, chronimy się w pustostanie. Trochę tam siedzimy, ale gdy się wypogadza, to pojawia się wyraźna, wielka tęcza. Wchodzimy do klasztoru, który znajduje się w połowie szczytu. Niestety brama jest zamknięta. Mimo długich nawoływań, nikt nie otwiera. Za to z tego miejsca rozpościera się widok na całe Jerycho, widać też góry w Jordanii i Morze Martwe. Wracamy do centrum i znowu zatrzymujemy się na kawie. Przed tym jak chcemy wracać do hotelu, postanawiamy się pożegnać z naszymi znajomymi. Chcemy jedynie podziękować za wszystko i iść. Nie za bardzo się to udaje. Jak tylko wchodzimy do sklepu, dostajemy herbatę. Okazuje się, że właściciel sklepu jedzie do domu, a mieszka bardzo blisko hotelu i nas podwiezie. Wsiadamy do samochodu i zostajemy zaproszeni do domu, aby poznać rodzinę. Zgadzamy się bez wahania. Zastajemy matkę, żonę i trójkę dzieci. Rozmawiamy po angielsku, arabsku i na migi, śmiejąc się przy tym ostro. Żona na wesoło wbija szpilki mężowi, korzystając z tego, że ten nie rozumie po angielsku, a ja kłócę się z jednym z synów, że Real jest lepszy od Barcelony. Po miło spędzonym czasie wracamy do hotelu i okazuje się, że nie ma ciepłej wody. Właściciel dzwoni do kogoś, po czym zwraca się do mnie: „Będzie dzisiaj ciepła woda dla ciebie”. Jacyś ludzie się krzątają i w końcu udaje się doprowadzić sprawę do szczęśliwego, gorącego finału.