Dzień 12. Ramallah, Jerycho, Baitunya
Czujemy się trochę połamani, gdyż spaliśmy we dwójkę na łóżku jednoosobowym. Uczucie szybko mija po porannej kawie i śniadaniu. Gdy chcemy wychodzić zaczyna konkretnie lać, więc zostajemy jeszcze i rozmawiamy z Nirem. Kiedy zaczyna się przejaśniać, decydujemy się wyjść, a nasz gospodarz nam towarzyszy. Z racji szabatu na ulicach pustki. Sytuacja zmienia się dopiero przy arabskiej stronie Starego Miasta. Żegnamy się z Nirem, który widać, że obawia się iść dalej.
Szukając autobusu do Ramallah odwiedzamy trzy dworce, gdyż okazuje się, że każdy z nich obsługuje transport do innej części Zachodniego Brzegu. W końcu znajdujemy właściwe miejsce i właściwy autobus. Po drodze mijamy checkpoint i jedziemy wzdłuż muru oddzielającego dwa państwa. Po stronie Palestyny życie wiedzie się bardziej chaotycznie. Mnóstwo samochodów tłoczy się w korku i klakson znajduje wielkie uznanie wśród kierowców. Wysiadamy na dworcu i idziemy zobaczyć zatłoczone miasto. Duża liczba ludzi na ulicach kontrastuje z Jerozolimą, którą opuściliśmy. Trochę pada, więc odwiedzamy niezłą podróbkę Starbucksa, a w końcu chowamy się w bardziej tradycyjnej kawiarni. Po odpoczynku idziemy na falafel, a potem odwiedzamy grób Arafata. Pilnują go sympatyczni żołnierze, którzy widać, że trochę się nudzą.
Idziemy na dworzec złapać autobus do Jerycha, gdy zrywa się ulewa. Czekamy pod wiatą trochę marznąc i obserwując chaotycznie wyjeżdżające i wjeżdżające pojazdy. W punkcie kulminacyjnym na scenie znajdują się trzy duże autobusy na wstecznym, jeep i taksówka Ford Transit. Trochę to trwa, ale każdemu udaje się wyjechać. W końcu jedziemy autobusem, w miarę jak zjeżdżamy z gór, trochę się wypogadza. Dojeżdżamy do centralnego ronda w Jerychu i czujemy, że to nasze klimaty: wesoły arabski gwar, otwarte sklepiki, żółte taksówki. Musimy zadzwonić do Mohammada, naszego hosta. Nie zdążyłem jeszcze pomyśleć, a już jeden taksówkarz wybiera jego numer, a my lądujemy na herbacie u przyjaciela naszego gospodarza. Co chwilę przechodzą nowi ludzie, aby z nami pogadać, większość nie mówi po angielsku, ale dajemy jakoś radę. Kiedy ja rozmawiam z Palestyńczykiem, który jeździ ciężarówką w Stanach, a Paulina akurat gra w karty, pojawia się Mohammad – stateczny 69-latek w arafatce. Widać, że cieszy się tutaj wielką estymą. Pijemy herbatę po czym idziemy do kawiarni na kawę. Nasz gospodarz obowiązkowo pali fajkę wodną. Okazuje się, że się minęliśmy, bo Mohammad wyjechał z Jerycha kiedy my jechaliśmy autobusem, po czym wrócił po nas z Ramallah. Później jedziemy do jeszcze jednego klubu, gdzie młodzi bawią się przy fajce, herbacie i deserach lodowych, grając przy tym w karty. Bawią się świetnie i wcale nie potrzebują do tego alkoholu. Po tourze po klubach jedziemy do domu naszego gospodarza. W całym domu mieszka 69 członków rodziny. Mohammad rezyduje na parterze wraz z rodziną najmłodszego syna. Na wejściu robi się lekki zamęt z naszego powodu, ale po chwili wszystko wraca do porządku dziennego. Mohammad jest Beduinem i jako nestor rodu cieszy się wielkim szacunkiem rodziny. Rozmawiamy i próbujemy się dowiedzieć jak najwięcej o życiu w Palestynie. Kładziemy się spać po pierwszej w nocy.