Minął zacny trzeci dzień naszej wyprawy. Jak to zwykle w trakcie podróży bywa, wydarzyło się tak wiele w tym czasie, że trudno naprędce sklecić jakieś przyzwoite streszczenie. Jednak podejmujemy wyzwanie.
Niedziela upłynęła nam głównie na autostopowaniu, gdyż zamiarem naszym było dostać się wsi Gorzyce pod Sandomierzem, czyli pokonać prawie 500 km. Po drodze spotkaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy usłyszawszy o naszych planach skłonni byli uchylić nam nieba. Byli tacy, którzy nadłożyli godzinę drogi, żeby dowieźć nas w dobre miejsce, inni dali nam namiary na swoich zagranicznych znajomych, żebyśmy mogli skorzystać z ich pomocy. Łapaliśmy samochody w słońcu, deszczu oraz na stacji benzynowej. Ekstremum globalne osiągnęliśmy, gdy podczas ulewy utknęliśmy pod wiatą i tylko nieśmiało wystawialiśmy kartkę z napisem „Sandomierz” za każdym razem, gdy przejeżdżał obok nas samochód. Dodatkowo cały czas musieliśmy przesuwać plecaki, gdyż woda wdzierała się ze wszystkich stron pod wiatę. Koniec końców, podwiezieni pod sam blok, wylądowaliśmy przed godziną 21 w mieszkaniu pani Wandy, która uraczyła nas wybornym leczo i ciastem z owocami.
Dzień drugi miał dwa oblicza. Pierwsze to przedpołudnie spędzone na starówce w Sandomierzu. Wybraliśmy się tam i z powrotem oczywiście autostopem, dochodząc do perfekcji w poszukiwaniu na stacjach benzynowych osób, które zechciałyby nas podwieźć. W Sandomierzu napawaliśmy się spacerem w rozpalonym słońcu, co rusz wypatrując rozwianej sutanny ojca Mateusza. Bez powodzenia. Oblicze drugie odbiegało znacznie od pierwszego, gdyż zachciało nam się skrócić drogę i wybraliśmy, jak się później okazało, mniej uczęszczaną trasę, co zaowocowało ponad sześciokilometrowym pieszym powrotem do głównej drogi z odpowiednio 13- i 16-kilogramowym plecakiem. Jak to stwierdził pan Tomek, który wiózł nas z Zarzecza do Szczebrzeszyna, „daliśmy ciała”. Wyciągnęliśmy jednak z tego naukę, że google maps nie kłamie i trzeba się go słuchać jak własnego ojca. Wszystko jednak skończyło się dobrze i dotarliśmy na nocleg do Magdy z CS jeszcze zanim położyła się spać. Choć mało brakło, abyśmy zmuszeni byli rozbijać namiot gdzieś w szczebrzeszyńskiej trzcinie, dzieląc kołderkę z lokalnym chrząszczem.
Wczoraj pomykaliśmy po okolicy na rowerach, które pożyczyliśmy od Magdy i, pokonując niezliczoną ilość górek i dołków, zwiedziliśmy Zwierzyniec, okoliczne wioski oraz zahaczyliśmy o Roztoczański Park Narodowy. Urzekły nas polskie koniki, wśród których niestety nie odnaleźliśmy konia Rafała. Miał to być dla nas dzień odpoczynku po trudach autostopowania. Wyszło tak, że zamieniliśmy je na trud pedałowania, co nie zmienia faktu, że do domu Magdy wróciliśmy z naładowanymi akumulatorami, zachwyceni pięknem Roztocza. Dzień zakończyliśmy rozmową z naszą gospodynią na temat podróżowania i gotowania, przy piwku „Ognie szczęścia” i misce malin.
Rety… aż zgłodniałam…
W sumie trochę szkoda, że nie nocowaliście pod gołym niebem, bo moglibyście w końcu stwierdzić czy prawdą jest, że w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie czy pitoli na skrzypeczkach :)
Chyba, że na własne oczy widzieliście tego chrząszcza i jego skrzypki, to wtedy czapki z głów.
Pozdrowki i powodzenia.