Ajajaj! No i się nie udało. A było tak blisko! Już myśleliśmy, że to będzie pierwszy dzień podróży, kiedy powiemy ‚znowu w życiu mi nie wyszło’, jednak wszystko ‚zepsuł’ pewien zacny obywatel Rumunii, który zupełnie nieoczekiwanie zmaterializował się przed nami, przychodząc z pomocą naszym zmęczonym ciałom i zrezygnowanym duszom. Już wyjaśniam, o co kaman.
Pierwszy dzień autostopowania w Rumunii. Wyjeżdżamy z miasta Iasi busikiem, stajemy przy drodze, wyciągamy ręce z podniesionymi kciukami (tak, zawsze przy okazji życzymy kierowcom ‚good luck’, choć można to też zinterpretować jako: ‚będzie OK, jeśli się zatrzymacie’) i natychmiast zajmujemy miejsce w aucie Bogdana. Wysiadamy na rozwidleniu dróg, nasz kierowca jedzie w swoją stronę, a my stajemy w palącym słońcu obok drogi na Sucavę. Po chwili zaczynamy rozmiękać i fałdować się razem z asfaltem, a jak na złość wszyscy zatrzymujący się przy nas kierowcy jadą w innym kierunku lub… chcą pieniądze za podwiezienie. Motorina kosti! Nie można nie zgodzić się z tym stwierdzeniem, jednak my, mając do przejechania jeszcze kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, nie chcemy się dokładać do benzyny. I słusznie, bo gdy już trochę zrezygnowani chcemy udać się na ‚przerwę’ do pobliskiego sklepiku, parkuje obok nas przesympatyczny kierowca TIR-a, który przez CB radio załatwia nam transport. Jak królowie szosy mkniemy w kabinie ciężarówki w stronę upragnionego celu, wsi Voronet. Niestety musimy się pożegnać z panem Florianem przed ostatnią prostą, bo nie jedzie tam, gdzie byśmy chcieli. I tu zaczynają się schody. W przenośni oczywiście, bo drogi w Rumunii są o niebo lepsze niż w Mołdawi i asfalt schodów nie przypomina. Pozostały do przejechania fragment trasy okazuje się być mało uczęszczany, więc głodni, nie licząc na szybkie złapanie okazji, idziemy zjeść kanapki, a po powrocie na drogę zmuszeni jesteśmy zrobić sobie przymusową przerwę, bo zrywa się ulewa. Tkwimy pod zadaszeniem baru dłuższy czas, z gruszkami podarowanymi przez przydrożnego sprzedawcę w kieszeniach. Po ustaniu wodnego armageddonu wracamy do ‚pracy’. Pierwszym nadjeżdżającym pojazdem jest TIR. Z racji gabarytów tego typu wehikułów ich kierowcy raczej nie zatrzymują się widząc machających na poboczu turystów, jednak mimo to nieśmiało wystawiamy rękę i…niemożliwe staje się możliwe – ponownie zostajemy pasażerami ciężarówki. Podczas niemej jazdy (kierowca nie włada żadnym ze znanych nam języków) mijamy bajecznie piękne wioski i zaczynamy odczuwać zmęczenie wywołane upałem oraz trudami podróży. Wysiadamy w mieście Gura Humorului przy supermarkecie, robimy zakupy na obiad i myślimy, jak sprawnie dostać się do celu. Miasteczko okazuje się być większe, niż się spodziewaliśmy, a plecaki z minuty na minutę robią się coraz cięższe, więc przekraczając mostem rzekę Humor wcale dobrego humoru nie mamy. Robi się coraz później, a do tego znów zostajemy uziemieni przez lejące się z nieba strugi deszczu. Konkretnie już teraz zmuleni decydujemy się nie robić nic na siłę i, zamiast próbować dostać się do Voronet, poszukać miejsca, gdzie moglibyśmy rozbić namiot. Miasto zdaje się nie mieć końca, deszcz nie przestaje padać i to jest ten moment, kiedy zaczynamy myśleć, że już nic nam tego dnia nie wyjdzie. I wtedy właśnie podjeżdża do nas auto, uchyla się szyba i pada pytanie: ‚Może przyda wam się mapa?’ Nawiązujemy z kierowcą rozmowę, w wyniku której 15 minut później mamy rozbity namiot na polanie pod lasem, z malowniczym widokiem na Karpaty. Relaksujemy się jedząc ciepłą kolację, kąpiąc się w górskiej rzece i planując następny dzień, nieświadomi, że przyniesie on jeszcze więcej niespodzianek. Jakich? Dowiecie się z następnego posta.
Dzisiaj rano obudziłam się z myślą, że Wasza wyprawa powinna się nazywać „Paulina i Artur speedem przez świat”… Ukraina, Mołdawia, Rumunia…. a jeszcze września nie mamy ;-D