To już nasz trzeci dzień na Ukrainie. Siedzimy pod stadionem, plakat informuje, że Żużlowe Mistrzostwa Europy odbędą się 6 września 2010r. Obok obdrapanego stadionu, który z coraz większą trudnością przypomina sobie czasy swojej świetności, znajduje się mur, który w postaci mozaik przedstawia różne dyscypliny sportu. Po murze z wielkim uporem wspina się roślinność, prawie całkowicie przykrywając sylwetkę kolarza i lewą nogę piłkarza. Na horyzoncie widać blok, który nigdy nie zaznał remontu i ulicę, po której śmigają łady różnych generacji, za którymi podążają żółte marszrutki. Po chodzniku spacerują ludzie ubrani na styl ukraiński, czyli w losowo wyciągnięte z szafy ubrania. Chcieliśmy już kończyć ten wstęp, ale zza stadionu wyłoniła się dziewczyna słuchająca techno na głos i prowadząca osiodłanego konia na sznurze. Tak widzimy Ukrainę 10 sierpnia 2012r. we Lwowie.
Do granicy dojechaliśmy w kłębie dymu papierosowego, pędząć starym fordem z Przygranicznymi Kombinatorami – jak ich nazwaliśmy w duchu. Mówili coś o przykręcaniu tablic, nieco o papierosach i o powrocie autobusem – ewidetnie coś kominowali. Wysadzili nas z 20 metrów od budki strażnika i wrócili do kuglowania. Natomiast nam ukazał się długi kordon aut, chcących dostać się na Ukrainę. Od razu przypomniały nam się jakieś strzępy audycji radiowych o autach stojących po 8 godzin przed granicą. Artur dziarskim krokiem poszedł porozmawiać z pogranicznikiem i jak się okazało przez granicę nie można było przejść pieszo. Zaczęliśmy łapać stopa, ale nikt nie chciał nas przeszmuglować. Szło słabo, więc Paulina znana z lepszego uroku osobistego poszła porozmawiać z tym samym oficerem. Po wyjaśnieniu sprawy i próbie wręczenia wizytówki ze stroną internetową, pan pogranicznik zoobowiązał się zatrzymać dla nas autobus, aby tenże mógł nas przewieźć. Łapówki są problemem na Ukrainie, zatem pan bronił się zaciekle przed wręczeniem wizytówki, aby nikt go nie posądził o niecne czyny. Po jakimś czasie przyjechał autobus z Warszawy, szybko ustaliliśmy jakąś cenę, wrzuciliśmy bagaże i oddaliśmy się w ramiona procesu przejeżdżania przez granicę. Całość zajęła 2 godziny, ale tylko dlatego, że autobusy są uprzywilejowane. W ciągu tego czasu trochę porozmawialiśmy z kierowcą, wręczyliśmy jednego Mieszka i na koniec wyszło tak, że przewiózł nas autobusem do Lwowa.
A we Lwowie? Nie ma to jak Lwów. Urocze stare kamieniczki, przepiękny gmach opery, przepiękne z zewnątrz, przebogate wewnątrz kościoły – nic tylko spacerować i podziwiać. Po trudach wędrówki znajdowaliśmy miejsce wytchnienia przy imponującym pominiku Tarasa Szewczenki. Artur raczył się piwem z browaru. Tylko we Lwowie!