Samolot kołuje, uderzając dość gwałtownie w ziemię. Po chwili słychać trzeszczenie, gdy koła zaczynają toczyć się po piasku. Lądujemy w Dubaju, a lotnisko to kolejny obszar, który został wyrwany pustyni.
Dosyć szybko przechodzimy kontrolę, gdzie pogranicznicy w tradycyjnych arabskich wdziankach nawołują ludzi guzdrzących się w kolejce. Wypłacam pieniądze, jeszcze po drodze pytam się o coś w informacji turystycznej, ale chłopak odpowiada w takim narzeczu angielskiego, że dopiero za trzecim powtórzeniem przeskakuje mi właściwy trybik w mózgu. Wychodzimy z lotniska i już czujemy to przyjemne ciepełko. Po chwili siedzimy w autobusie i długo jedziemy przez pustkę. Zabawne: u nas na poboczach jest trawa, a tutaj piach. Tutaj trzeba się postarać, aby coś urosło, a u nas jest na opak. Lądujemy przy Ibn Battuta Mall i widzimy jak odjeżdża ostatnie metro. Nie ma problemu, bierzemy autobus. Jedziemy dwa przystanki dalej czyli jakieś cztery kilometry. Na ulicach jeżdżą same ponadnormatywne i luksusowe samochody.
Wysiadamy pośrodku skupiska wysokich budynków, które robią na nas wielkie wrażenie. Mimo zmęczenia po podróży, trochę odżywamy. Ruch uliczny jest dość spory, ale wcale nie jest to przytłaczające. Idziemy w kierunku Dubai Marina, gdzie tysiące zapalonych światełek rozświetla kolejną grupę budynków. Co ciekawe zaczyna padać, choć to może zbyt dużo powiedziane, po prostu parę kropel wody spada na nas. Jeszcze przechodzimy przed stację metra i lokalizujemy interesujący nas budynek, na dole którego zapoznajemy się z naszym gospodarzem Dahirem – jedynym CouchSurferem w Dubaju, który mówi po fińsku. Rozmawiamy chwilę, po czym każdy udaje się na nocny odpoczynek. Kiedy kładziemy się spać, dochodzi pierwsza, ale z powodu różnicy czasowej jesteśmy trzy godziny do przodu, więc następują lekkie problemy ze znalezieniem się w objęciach Morfeusza. Nie pomaga fakt, iż tuż za oknem znajdują się te ekscytujące, wysokie budynki.