Pobyt w Bombaju będziemy wspominać bardzo miło z wielu powodów, jednak nasza przygoda z Indiami tak naprawdę na dobre rozpoczęła się wraz z jego opuszczeniem. A to wszystko za sprawą magicznej mocy autostopowania i nieprzewidywalności zdarzeń, które następują po wyciągnięciu ręki w kierunku jezdni.
Ale zanim przejdę do rzeczy, kilka obserwacji dotyczących przemieszczania się autostopem po Indiach (dane do dnia 23.11.12 – nasza opinia może jeszcze ulec zmianie). Indyjskie drogi można podsumować jednym stwierdzeniem: ‚Dobrze, że są’. Ich stan pozostawia wiele do życzenia, oznakowanie delikatnie mówiąc jest nieprzejrzyste, a ograniczenie prędkości do 60km/h na płatnej ‚autostradzie’ może wydawać się nieco abstrakcyjne. Nam wydało się być zbędne, bo ruch na drogach często jest tak ‚gęsty’ i chaotyczny, że pojazdy i tak rzadko są w stanie jechać szybciej. Uczestnikami ruchu w ciągu dnia są głównie wlokące się, przeładowane ciężarówki marki tata, motocykle i skutery prowadzone przez kierowców niestosujących się do zasad ruchu drogowego, moto-riksze, wozy zaprzężone w bawoły zajmujące cały pas, święte(?) krowy, tłumy pielgrzymów blokujących ruch i inni. Chociaż musimy przyznać, że trasa Aurangabad – Pune bardzo pozytywnie nas zaskoczyła. Może dlatego, że jechaliśmy późnym wieczorem i ruch na drodze był znośny. Co do samej idei autostopowania, to nie jest ona Hindusom obca i dość często można spotkać sylwetki stojące przy drodze z wyciągniętą ręką. Jednak zdaje się, że chyba tylko my jesteśmy na tyle oryginalni, że liczymy na darmowy transport, bo prawie za każdym razem, gdy mówimy ‚pajsa naj’ (bez pieniędzy), to zatrzymani kierowcy patrzą na nas z politowaniem i odjeżdżają nie ukrywając rozbawienia. Na szczęście słowo ‚prawie’ robi różnicę i prędzej czy później spotykamy kogoś, kto jest rad, że może pomóc przybyszom z innej krainy. Niektóre z tych dobrych dusz, skuszone wizją zarobku zaczynają domagać się pieniędzy na chwilę przed rozstaniem. My jednak grzecznie przypominamy, jak się umawialiśmy wchodząc do auta i słyszymy tylko na odchodne ‚okej, okej’. Na razie możemy stwierdzić, że najłatwiej jest złapać ciężarówkę z przestronną, wieloosobową kabiną lub mniejszy pojazd transportowy dysponujący tzw. paką. Kierowcy samochodów osobowych niechętnie zapraszają do środka, a przeważnie i tak mają już (nad)komplet pasażerów (cały czas głowimy się, jak to możliwe, że z normalnej ‚osobówki’ wysypuje się niekiedy wielopokoleniowa rodzina). W mieście można złapać również motocykl. Przekonał się o tym Artur, który podczas spaceru z ciekawości przystanął przy drodze i pomachał ręką. Było to jednak tylko łowienie dla sportu, gdyż złapaną zdobycz po krótkiej rozmowie wypuścił na wolność. Podsumowując: potwierdzamy informację, którą podaje hitchwiki, tzn. że autostop w Indiach jest możliwy. A oto, co nam zgotował.

Po dotarciu na wylotówkę z Bombaju nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać, więc przygotowaliśmy się na najgorsze, tzn. że nie ruszymy z miejsca. Na szczęście nasze mroczne wizje były grubo przesadzone. Choć nie ukrywamy, że, przyzwyczajeni do autostopowania po Iranie w wersji de-luxe, po kilku nieudanych podejściach trochę się zniechęciliśmy. Nasze rozdrażnienie potęgował fakt, że nasza nieznajomość żadnego z lokalnych języków i nieznajomość języka angielskiego przez zatrzymanych kierowców przedłużała każdą dyskusję w nieskończoność. Dodatkowo przy zatrzymanym samochodzie każdorazowo robiło się zbiegowisko osób chcących za wszelką cenę pomóc, a tak naprawdę niepotrzebnie komplikujących całą sytuację. Tym razem zarzuciliśmy pomysł stworzenia kartki z informacją o naszym sposobie podróżowania (takiej, jaką posługiwaliśmy się w Iranie) ze względu na mnogość języków i wysoki stopień analfabetyzmu w Indiach. W końcu jednak zaprosiła nas do swojego samochodu trójka braci, poczęstowała nawet napojami i zostawiając nas prawie w połowie drogi do Nashika (nie jechali do naszego celu) zaproponowała ‚brekfest’ mimo, iż było już grubo po 15. Podziękowaliśmy i wyszliśmy na drogę, z której zgarnęła nas pierwsza przejeżdżająca ciężarówka. Wsiadając do niej nie wiedzieliśmy, że czeka nas prawdopodobnie najwolniej przejechane 100 km w historii. Przyczyna? Patrz poprzedni akapit. Jadący nią kierowca i jego pomagier (bez którego kierowca mógłby się spokojnie obejść, jednak takie nadzatrudnienie w Indiach ratuje wiele osób od zupełnej nędzy) dokładnie zrozumieli dokąd zmierzamy i wysadzili nas w bardzo dogodnym dla nas miejscu, blisko centrum miasta. Pozostało nam tylko skombinowanie autobusu miejskiego, więc nieźle już zmęczeni wyruszyliśmy na poszukiwania. Po przejściu 20 metrów zostaliśmy osaczeni przez żarłocznych taksówkarzy, których unikamy jak ognia. Wśród tego tłumu znajdował się pan, który wyjątkowo wyraźną angielszczyzną (angielski w wykonaniu większości Hindusów brzmi jak zupełnie obca nam mowa – aż głupio nam po każdym wypowiedzianym przez nich zdaniu prosić o powtórzenie) spytał dokąd jedziemy i zaproponował darmową podwózkę. Już w samochodzie wyjaśnił, że jest społeczniakiem i politykiem oraz że wiedział, iż taksówkarze będą chcieli nas, turystów, oszukać, na co on nie mógł pozwolić. Zadzwonił do Prabakara z CS i dostarczył nas prawie pod jego dom dając w prezencie pudełko wybornych, indyjskich słodyczy. W domu Prabakara zostaliśmy przywitani przez jego żonę i dwuletnią córeczkę Karunię. Było już późno, więc po krótkiej rozmowie udaliśmy się na spoczynek zadowoleni z pierwszego autostopowego dnia w Indiach.

Ramkund
Większą część następnego dnia upłynęła nam na zwiedzaniu religijnej części Nashika, w której znajdują się ważne świątynie hinduistyczne i inne święte miejsca tłumnie odwiedzane przez pielgrzymów. Całość zrobiła na nas ogromne wrażenie, szczególnie okolice Ramkundu. Jest to zbiornik wodny, w którym wyznawcy hinduizmu obmywają się, uważając, że taka kąpiel ma właściwości oczyszczające nie tylko ciało, ale i duszę. Po powrocie do domu Prabakara chwilkę odpoczęliśmy, a potem wspólnie z całą rodziną udaliśmy się na szybką przekąskę i mniej szybkie zakupy w supermarkecie. Wieczorem oglądaliśmy album ze zdjęciami z tradycyjnego ślubu, słuchaliśmy opowieści o obyczajach, życiu i kulturze indyjskiej oraz spałaszowaliśmy pyszną kolację przygotowaną przez żonę Prabakara.

Następnego dnia naszym celem było dotarcie do Shirdi, czyli miasteczka, w którym wiek temu żył słynny hinduski guru – Sai Baba. Ten ‚oryginalny’, bo znany w świecie jest jeszcze Sai Baba wersja 2.0, który uważał się za kolejne wcielenie tego pierwszego. Po wyjechaniu za miasto i zjedzeniu dwóch bananów, zachęceni powodzeniem podjętej dwa dni wcześniej próby autostopowania w Indiach, z uśmiechami na twarzach stanęliśmy przy drodze. Już po kilku minutach gnaliśmy wygodnie usadowieni na ‚pace’ transportowego auta, w towarzystwie Hindusa w dość podeszłym już wieku. W związku z naszą nieznajomością lokalnej mowy i różnicy wieku nie zaszła między nami żadna konwersacja. W milczeniu i z wiatrem we włosach pozdrawialiśmy gestami rąk mijających nas Hindusów, dla których widok dwojga białych turystów jadących w tak ‚niekomfortowych’ warunkach musiał być zaskakujący. W ciągu niecałej godziny naszej podróży zostaliśmy konkretnie obfotografowani i ‚obfilmowani’ czy tego chcieliśmy, czy nie. Z naszego środka transportu musieliśmy wysiąść w połowie drogi do Shirdi, jednak nie od razu rozstaliśmy się z naszym kierowcą, jego kolegą i panem towarzyszącym nam na ‚pace’, gdyż zostaliśmy zaproszeni przez nich na ‚brekfest’, czyli lunch/obiad, jak kto woli. Potem wskoczyliśmy do niezawodnej ciężarówki marki tata, a wraz z nami jeszcze jakiś Hindus, który pod koniec podróży zasugerował, że mamy zapłacić kierowcy 50 rupii/os. Skończyło się na tym, że nikt nikomu za nic nie zapłacił, bo kierowca na to nie pozwolił. Po drodze mijaliśmy tłumy pielgrzymów maszerujących do świątyni Sai Baby, którzy skutecznie pogarszali i tak już trudne warunki na drodze. Na tym nasza podróż się nie skończyła. Pozostało nam do przejechania jeszcze kilka kilometrów, więc pomachaliśmy trochę rękoma i… czary-mary zatrzymaliśmy kolejną ciężarówkę, w kabinie której siedział magik. Trochę czarując przekonaliśmy go, żeby nas zabrał i wgramoliliśmy się na pakę dołączając do kilkunastu innych osób. Przy pożegnaniu pan magik poprosił nas o monetę. Spojrzawszy na nasze pytające miny zacisnął pięść, kazał na nią chuchnąć i… hokus-pokus! – po jej otwarciu ujrzeliśmy metalowy krążek. Przedzierając się przez obszar miejski o chwilowej gęstości zaludnienia przynajmniej 5 os./m2, w tym 80% pielgrzymów, 15 % Hindusów chcących za wszelką cenę coś zarobić i 5 % proszących o pieniądze, dotarliśmy do świętego w pewnych kręgach miejsca, czyli świątyni Sai Baby. Nie mogąc nic wnieść do środka oprócz własnej osoby i nie ufając lokalnym przechowalniom bagażu postanowiliśmy, że najpierw do środka wejdzie Artur, ja w tym czasie popilnuję plecaki…ów, a potem się zamienimy. Po godzinie czekania, urozmaiconej rozmową z dość frywolnym starszym panem z Londynu, nieustającymi zaczepkami dzieci sprzedających ołtarzyki z Sai Babą oraz pozowaniem do zdjęć z przypadkowymi przechodniami ujrzałam na horyzoncie Artura z taką miną :-/. Po dość niekomfortowym oczekiwaniu w kolejce udało mu się zobaczyć centralny punkt świątyni, ale czy było warto?

Posiłek przy namiocie
Swoją relacją nie zachęcił mnie na tyle, żebym się porwała na stanie w ogonku w tłumie ekstatycznie rozemocjonowanych pielgrzymów, więc zebraliśmy manatki i poszliśmy przekąsić puri, pospacerować po okolicy, a potem zaszaleć i wypić kawę w indyjskiej kawiarni-sieciówce. Lekko już zmęczeni zaczęliśmy poszukiwania miejsca na rozbicie namiotu. Przez ułamek sekundy rozważaliśmy spędzenie nocy w darmowej noclegowni, ale przed oczami mignęła nam wizja warunków sanitarnych, jakie prawdopodobnie panują w takim miejscu. Żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo i dostęp do H2O zapytaliśmy w przydrożnym barze czy możemy przenocować na sąsiednim trawniku. Panowie byli co najmniej zdziwieni naszym pytaniem i w pierwszym momencie konkretnie zdezorientowani, ale po chwili przystali na naszą prośbę oraz zaproponowali (na co liczyliśmy), że możemy skorzystać z ich łazienki. Zamówiliśmy u nich kolację, a jeden z panów obdarował nas tradycyjnymi słodyczami domowej roboty mówiąc: ‚free of charge’ (za darmo). Później w barze pojawił się 17-letni Surykant, z którym ucięliśmy sobie pogawędkę, po której ułożyliśmy się do snu.

Kolejnym naszym celem były jaskinie Ellory. Żeby go osiągnąć musieliśmy najpierw dostać się do leżącego niedaleko miasteczka Kopargaon, a potem najlepiej za jednym zamachem do Aurangabadu, gdzie wystarczyłoby już tylko przesiąść się do jakiegoś wehikułu podróżującego do Ellory. Plan, jak na warunki indyjskie, był dość optymistyczny i niewiele brakowało, żeby się powiódł. Z Shirdi udało nam się dojechać do Kopargaonu jednym autem i do tego osobowym. Niestety indyjscy drogowcy nie pomyśleli o tym, żeby postawić znak [Aurangabad ->] w miejscu, gdzie należało skręcić w prawo. Dzięki temu pojechaliśmy o kilka kilometrów za daleko i ze względu na warunki drogowe panujące na tym ostatnim odcinku postanowiliśmy wrócić pieszo do właściwej drogi. Po raz drugi tego dnia nietuzinkowe poczucie humoru lokalnych drogowców przedłużyło naszą podróż. Przez rzekę prowadziły dwa mosty. Na jednym z nich ruch wyglądał tak, że jako piesi bylibyśmy na pozycji straconej, więc, widząc poruszające się po drugim z nich jedynie sylwetki ludzkie, postanowiliśmy wybrać bezpieczniejszą opcję. Po przejściu prawie kilometra okazało się, że… most nie ma końca. Tzn. kończy się, ale w taki sposób, że nie da się z niego zejść nie nadziewając się na druty tudzież nie wpadając do rzeki. Wycofując się w palącym słońcu do miejsca, w którym podjęliśmy błędną decyzję dotyczącą wyboru mostu postanowiliśmy, że ‚będziemy łapać’. No i złapaliśmy ciężarówkę, która dowiozła nas do właściwej drogi na Aurangabad, a chwilę później jechaliśmy już w następnym indyjskim TIRze.

Spotkanie przy herbacie
Nie mogąc dogadać się z kierowcą nie wiedzieliśmy, jak daleko zajedziemy, ale okazało się, że dotarliśmy na rogatki Aurangabadu. Zjedliśmy obiad i znów stanęliśmy na drodze, żeby dostać się do miasta. Zabrał nas pan, który trochę umiał mówić po angielsku. Dzięki temu, po chwili rozmowy, zostaliśmy zaproszeni do jego domu na herbatę (oczywiście w wersji indyjskiej, czyli zamiast wody – mleko i do tego przyprawy). Cała okolica przyszła, żeby nas zobaczyć, więc piliśmy gorący napój otoczeni m.in. gromadą dzieciaków z rozdziawionymi buziami. Po tym sympatycznym spotkaniu zostaliśmy odwiezieni na główną drogę, ale prowadzącą jeszcze nie do Ellory, a Aurangabadu. I tu, ulegliśmy podstępowi szatana, który zesłał na nas własciciela rikszy z wyjątkowo korzystną ofertą. W ten sposób dojechaliśmy do właściwej drogi szybko i wygodnie, jednak łamiąc naszą żelazną zasadę, która brzmi: ‚Taksówkom mówimy NIE!’. Wstyd nam do teraz. Chwilę potem wsiadaliśmy do kolejnej tego dnia ciężarówki, w której zostaliśmy obfotografowani z góry do dołu. Za to jadący nią mężczyźni specjalnie zboczyli z ustalonej trasy, żeby dowieźć nas do samej Ellory. Tam od razu zostaliśmy zagadani przez Masiego, który zaprosił nas na herbatę i usłyszawszy o tym, że chcemy spać w namiocie zaproponował, żebyśmy spali w jego świeżo wybudowanym, będącym w stanie surowym domu. Spytał jeszcze czy nie potrzebujemy jakiejś pomocy, więc odpowiedziałam, że owszem, mógłby wystąpić w roli tłumacza podczas mojej wizyty w aptece. Czując, że jelita zaczynają się buntować postanowiłam profilaktycznie zaopatrzyć się w węgiel leczniczy, który w sytuacjach podbramkowych jest nieoceniony, a którego zapas nam się skończył dawno temu. Masi, widząc trzymaną przeze mnie w ręce czarną tabletkę stwierdził, że nigdy takiej nie widział i że ma koleżankę lekarkę, która może nam pomóc. W ten sposób po raz pierwszy złożyłam wizytę w indyjskiej ‚przychodni’. Oczywiście Indie dysponują ośrodkami medycznymi na najwyższym światowym poziomie (o czym mogłam się przekonać później…), jednak zdecydowana większośc ludności musi się zadowolić jakąkolwiek formą pomocy. Pani doktor, ubrana w ładne, różowe sari, podeszła do sprawy bardzo żywiołowo. Zobaczywszy czarną tabletkę (pomyślałam, że oprócz wyjaśnień słownych warto pokazać to charakterystyczne w wyglądzie lekarstwo) w opakowaniu opisanym cyrylicą (przywiezionym z Gruzji) zaczęła podniesionym głosem protestować: ‚Nie! Nie brać tego! Wyrzucić!’ Na nic zdały się moje wyjaśnienia, że jest to bezpieczny lek bardzo popularny w Polsce oraz, że nic nam (jeszcze) nie dolega i że chciałam tylko uzupełnić naszą podróżną apteczkę. Kazała mi się położyć na kozetce i dialog, który potem między nami nastąpił wyglądał mniej więcej tak:
– Gdzie boli?
– Nigdzie nie boli.
– To co się dzieje?
– Nic mi nie jest, po prostu czuję lekki dyskomfort w jelitach, ale podczas podróży tak czasami mamy. Węgiel pomaga, gdy zaczyna się biegunka.
– Problem z oddawaniem moczu? Jest menstruacja?
– Nie… chcę zapobiec biegunce.
– Proszę pokazać, gdzie jest problem.
– Yyy jeszcze nie ma problemu. Ale gdyby był, to byłby tu (domyślając się, że pani doktor pomyliła angielskie słowa diahorrea z urine, nie mając innego pomysłu na wytłumaczenie jej, o co mi chodzi i nie mogąc znaleźć drogi ucieczki z kozetki wskazałam na moje ‚cztery litery’).
– Proszę się rozebrać i pokazać. Jest ból? Piecze?
– Naprawdę nic mi nie dolega. Chciałam tylko spytać o to czy mogę kupić w Indiach ten sam lek, co w Polsce.
– A na co ten lek?
– Już mówiłam – na problemy z jelitami, na przykład od zbyt ostrego jedzenia.
– Co to znaczy ‚ostre jedzenie’?
– No… takie z dużą ilością ostrych przypraw, np. chilli. Indyjskie jedzenie bywa bardzo ostre.
– Nie jeść ostrego jedzenia! Zmienić dietę! Zapiszę lekarstwo…
Nie próbowałam nawet wyjaśniać, że podróżując po Azji nie da się zmienić diety (potem nawet będąc w szpitalu musiałam poprosić o lekkostrawny, ‚no spicy’ posiłek, bo ‚na dzień dobry’ dostałam smażony ryż z warzywami i chilli). Przychodnię opuściłam z receptą na 4 tabletki. W Indiach leki można kupić ‚na sztuki’. Aptekarze nie przejmują się napisem: ‚Nie używać, jeżeli blister jest niekompletny lub uszkodzony’ i tną opakowania jak szaleni. Węgla leczniczego do tej pory nie namierzyliśmy. Po wizycie u pani doktor rozpoczęliśmy poszukiwania innych potrzebnych nam artefaktów, m.in. chusteczek higienicznych lub papieru toaletowego dla zasmarkanego Artura, który nabawił się kataru jeszcze w Bombaju. Z rozmachem wskoczył do basenu znajdującego się na dachu apartamentowca, w którym mieszkaliśmy korzystając z gościny Pearl z CS. Nie pomyślał tylko o tym, że jego rozgrzanemu od upału ciału taka szybka zmiana temperatury może się nie spodobać. Sporo czasu minęło zanim udało nam się wszystko kupić, gdyż w Indiach sklepy są bardzo… wyjątkowe. Trzeba przez dłuższy czas mieszkać w jednym miejscu, żeby zorientować się co w jakim sklepie można kupić. Na przykład pan X sprzedaje pieczywo, napoje, mydło, pastę do zębów, ciastka, sklep pana Y dysponuje przyprawami, ziarnami, cebulą, olejem i bateriami, ale już żeby kupić miód trzeba iść do apteki. W sprawie chusteczek byliśmy odsyłani od Annasza do Kajfasza, zajrzeliśmy nawet do sklepu papierniczego, ale i tak w końcu jeden bardzo pomocny Hindus podwiózł Artura na motocyklu do sklepu oddalonego o 2 km. Widok powracającego Artura z triumfującą miną i rolką papieru toaletowego o wartości rynkowej odpowiadającej 2,4 PLN był bezcenny. W nocy smarkaniu nie było końca.

Ellora
Na zwiedzanie jaskiń-świątyń wyruszyliśmy zaraz po przebudzeniu, zjedzeniu śniadania i próbach zidentyfikowania ciemnego, małego stworzenia, które kilka razy przebiegło po podłodze i schowało się do rury. Mimo konieczności niesienia plecaków mieliśmy ochotę na dwukilometrowy spacer, odrzucając nawet propozycję darmowego transportu, z którą wyszedł spotkany po drodze chłopak. Zamiast tego, po dotarciu na miejsce ‚wykorzystaliśmy’ jego sklep na przechowanie naszego dobytku, żeby móc spokojnie delektować się 2000-letnimi cudami architektonicznymi. Największa z 34 świątyń wykutych w skałach robi ogromne wrażenie. Przez 150 lat pracowało przy jej tworzeniu 7000 robotników i jest największą jednoczęściową rzeźbą na świecie. Podziwianie jej zakłócali nam Hindusi, którzy co rusz podchodzili do nas mówiąc: ‚One foto, please’, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że tych ‚one foto’, w kraju o liczbie ludności 1,2 mld w krótkim czasie może nazbierać się kilkadziesiąt. Po obejściu tylu świątyń, na ile starczyło nam sił i ochoty chcieliśmy odpocząć chwilę leżąc na trawniku, ale szybko zostaliśmy przegonieni przez małpy i pana z gwizdkiem. Po zjedzeniu lanczyku należało już tylko skupić się na dotarciu z powrotem do Aurangabadu i zdecydowaniu, co dalej ze sobą zrobić. Postanowiliśmy, że jak tylko dotrzemy do miasta, to poszukamy kafejki internetowej i sprawdzimy czy przypadkiem nie mamy gdzieś w pobliżu noclegu z CS. Jeśli nie, to zaczniemy podróż do Pune i rozbijemy namiot tam, gdzie nas autostop zawiezie. Znalezienie kafejki okazało się być nie lada wyczynem, gdyż w miejscach, gdzie taka instytucja powinna się znajdować (wg. przewodnika, mapy, informacji uzyskanych od lokalnej ludności), to jej nie było lub była zamknięta na cztery spusty albo i pięć. Desperacko pragnąc połączyć się z siecią zaczęliśmy dreptać do ostatniej deski ratunku, czyli kafejki o nazwie ‚Globalny dostęp’, ale po chwili marszu usłyszałam za plecami: ‚Jest!’ To Artur upolował otwarte wifi. Alleluja! Po godzinie bezproduktywnego kręcenia się po zatłoczonym, zadymionym i hałaśliwym mieście poczuliśmy nieopisaną ulgę, że nie musimy pieszo pokonywać kolejnego kilometra z hakiem. Okazało się, że noclegu w Aurangabadzie nie mamy, więc wróciliśmy na główną trasę i niemożliwe stało się możliwe. Byliśmy przekonani, że dotarcie do Pune zajmie nam dwa dni, a tu proszę. Zatrzymał się Pidi, który jechał prosto do naszego celu. No może nie zupełnie prosto, bo po drodze dwa razy zatrzymywaliśmy się, żeby załatwić pewne lekko szemrane sprawy, ale jeszcze tego samego dnia byliśmy w Pune. Do Dhiraja z CS zajechaliśmy późnym wieczorem, bo trzeba było jeszcze przedrzeć się do niego przez miasto autobusem. Podróż zwieńczyliśmy wyborną kolacją w pewnej hotelowej restauracji. Mniam!

Relację napisała, leżąc w szpitalnym łóżku, Paulina.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *