Mumbai – miasto, w którym 55% ludzi żyje w slumsach. Miasto, gdzie wasze ciało dostaje lewatywę składającą się z nieustannego hałasu, szalonego ruchu ulicznego, przesycenia ludźmi, pysznego jadła, mnóstwa kolorów, wielkiej różnorodności i niespodziewanych zdarzeń.
Bieda
Pierwsze, co w nas uderzyło, zdarzyło się już przy samym lądowaniu. Zaraz przy płocie ogradzającym teren lotniska ujrzeliśmy połacie nieuporządkowanych budowli przypominających domy. W tym zlepku szmat, śmieci i blachy falistej dało ujrzeć się ludzi. Są zmuszeni do życia w warunkach, w których nikt inny nie chciałby żyć. Są zmuszeni do życia w miejscu, gdzie samoloty lądują z częstotliwością jeden na pięć/dziesięć minut. Zmierzch wyznacza początek pory na sen. Wracamy do domu. Na chodniku spotykamy śpiącego psa, a dziesięć metrów dalej leży człowiek – patrzy na gwiazdy i mamrocze coś nieskładnie. Na przejściu naziemnym leży kolejnych troje ludzi, mijamy ich codziennie wieczorem. W przejściu podziemnym śpi rozchełstany trzydziestolatek, ludzie rzucają mu pieniądze. Dalej śpi pięcioosobowa rodzina – dzieciak nago. Za dnia tych ludzi tam nie ma. Idziemy do centrum, zaczepia nas jakiś Hindus. Mówi, że jest kucharzem i potrzebuje pracy. Wie, że na Bandrze mieszka dużo zagranicznych ludzi. Rozczarowujemy go, gdy mówimy, że jesteśmy tylko turystami. Zauważa nas jakiś dzieciak, od razu nakręcony biegnie w naszą stronę i wyciąga rękę. Po minucie braku reakcji z naszej strony odczepia się. Inny przysiada się do nas, prosi o „money”. Ignorowany uderza mnie lekko w rękę, drapie w stopę. Trwa to do momentu, aż nie zauważy innego białego. Przy kasie biletowej znów ta sama trójka prosi o jałmużnę. Dalej jakaś kobieta prosi o pieniądze pokazując ręką jedzenie. Takich ludzi jest mnóstwo, ale mają ogromną konkurencję. Takich ludzi jest mnóstwo, ale giną w kolorycie dwudziestomilionowego miasta. Takich ludzi jest tak wiele, że nie wiadomo, kto tak naprawdę jest potrzebujący.
Zapach
Mumbai pachnie i śmierdzi jednocześnie. Przejeżdżamy autobusem i widzimy sterty śmieci – śmierdzi rozkładem. Przechodzimy obok świątyni i widzimy wylewający się dymek – pachnie kadzidełkami. Idziemy po chodniku, a rodzice ubierają dziecko, które właśnie oddało mocz – śmierdzi uryną. Zbliża się pora jedzenia i zachodzimy do ulicznego stoiska – pachnie przyprawami. Próbujemy przejść przez ulicę – śmierdzi stertą aut i motorów. Kobiety mają zawieszone sznurki z kwiatów na włosach – pachnie delikatnym kwieciem. Przechadzamy się podczas Diwali, a ludzie odpalają petardy – śmierdzi prochem. Zbliża się zmrok i bzykacze wkraczają do akcji – pachnie środkiem na komary. Wsuwamy samosę na ulicznym straganie, a obok śmierdzi olejem. Nozdrza dostają szału od tej mieszanki i wykręcają numer do swojego terapeuty.
Ruch uliczny
Weźmy dwie łyżki rydwanów hałasu – riksz. Dodajmy garść taksówek i tyle samo osobówek, szczyptę ciężarówek, kopczyk autobusów, pięć łyżeczek motorów, które jeżdżą, jak chcą. Wymieszajmy starannie i wrzućmy miskę klaksonów najróżniejszych częstotliwości. Do mikstury dodajmy dwie szklanki pieszych. Całość podgrzejmy do 35 stopni Celcjusza i dodajmy jednego policjanta dla równowagi. Podajmy to wszystko z mnóstwem fantazji. Wyjdzie nam ruch uliczny w Mumbaju. Nie spotkaliśmy jeszcze miejsca, w którym ludzie nadużywaliby tak nagminnie klaksonu. Na drodze zatrzymuje się taksówka, metr za nią motor. Nie wyminie jej, przecież lepiej się zatrzymać i skorzystać z syreny. Preferowana głośność klaksonu to tyle, ile fabryka dała. Nie sposób wyobrazić sobie ekskalacji dźwięku na ruchliwej drodze. Głusi to szczęśliwi ludzie w Mumbaju. Z początku hałas jest bardzo męczący, ale z czasem mózg zdaje się wycinać trąbiące częstotliwości z naszej świadomości. Całe szczęście.
Pranie
Jedno z najbardziej zadziwiających miejsc w Mumbaju to pralnia Dhobi Ghat na Mahalaxmi. Co w pralni może być zadziwiającego? W normalnej nic, ale ta jest co najmniej wyjątkowa. Pracuje w niej pięć tysięcy osób i większość z nich do pracy używa tylko siły własnych rąk. Całość obserwowaliśmy z punktu widokowego na ulicy. Centralną część pralni zajmują betonowe balie z wodą. Po bokach rozsiane są domki. Pranie suszy się na linkach dodając całości kolorytu. Kompleks okala betonowy mur, który sąsiaduje z torami i z bazarem. Niczym mała fabryka. W pralni piorą głównie mężczyźni, gdyż do takiej roboty trzeba krzepy. Najpierw ubranie zostaje namoczone, potem następuje tarcie namydlonej odzieży o kamień. Następnie – pranie w wodzie. Aż w końcu ten sam kamień dostaje plaskacza łachami. Jeszcze tylko suszenie, prasowanie i usługa została wykonana. Proces jest długotrwały i wymaga dużo siły. Nie trwa to bynajmniej kilka minut. Można również wejść do środka, tylko nie jest to prosta sprawa. Przy każdym wejściu stoją cwaniacy, którzy chcą od ciebie wyciągnąć pieniądze za zwiedzanie. Gdy już mieliśmy rezygnować, znalazł się jeden pan, który nas wprowadził i pokazał całą machinę. W środku ludzie byli do nas bardzo pozytywnie nastawieni. Wszyscy prosili o zrobienie zdjęć. Wyjątkiem było dwóch panów. Pierwszy pokazał nam swoje blizny i powiedział, że ma przeszłość kryminalną. Drugi najpierw poprosił o zdjęcie, po czym zasłonił swoją twarz szklanką whisky. W środku mieliśmy okazję obserwować, jak praca w pralni wygląda z bliska. Niektórzy ułatwiają sobie ją elektrycznymi suszarkami czy pralkami, ale widzieliśmy też prasowanie przy użyciu żelazka na węgiel. Ciekawy jest też fakt, że każdy fatałaszek jest metkowany tak, aby się nie zgubił. Jeżeli jesteś w hotelu i masz czysty ręczniczek, to możesz być pewien, że właśnie tutaj został uprany.
Tłumy
Najtańszy, a zarazem najprostszy sposób komunikacji po Mumbaju to pociąg. Jak pociąg to bilet. Jak bilet to kasy. Wszystkie okienka otwarte, a i tak ludzie wylewają się spod dachu pomieszczenia kas biletowych. Po kupieniu biletu czekała na nas następna atrakcja – wsiadanie do pociągu. To, co zobaczyliśmy kompletnie nas zaskoczyło – jedzie długi, żelazny potwór z zakratowanymi oknami, a w otwartych drzwiach stoją ludzie – tak, że wydaje się, iż zaraz wypadną. Pociąg zwalnia, ludzie wyskakują. Pociąg hamuje, niektórzy wysiadają, więcej jednak chce wsiąść. Z lewej tłumek biegnie do jednych drzwi i pakuje się zanim pasażerowie wysiądą, z prawej to samo. Kiedy dopadamy do drzwi, odbijamy się tylko od tłumu Hindusów, a pociąg odjeżdża. Szybko odnajdujemy w głowie wspomnienia związane z frazą PKP i za drugim razem dajemy sobie radę bez problemu. Kilka stacji dalej mnóstwo ludzi wysiada i nawet możemy spocząć na siedzeniach.
„One photo, please”
Meczet Haji Ali znajduje się na wyspie, do której prowadzi wał. Obecnie trwa odpływ, więc mozna by dojść do niego lądem. Przechodzimy przez wykrywacz metalu, który jest nim tylko z nazwy, gdyż najzwyczajniej w świecie nie działa. Drewniana framuga ze światełkami – w całym Mumbaju takich zabawek dla dorosłych jest niemało. Dochodzimy do wału. Po prawej, tam gdzie normalnie pluskają fale morza, znajduje się mieszanina błota i śmieci oraz kilka kóz. Sam wał też dzieli się na trzy rejony: po prawej rządek żebraków, po lewej stoiska z jedzeniem i zabawkami, a pośrodku ogrom ludzi. Tłoczymy się z tą niemiłosiernie wolną procesją, a gdy dochodzimy do bram meczetu, udaje nam się znaleźć wolne miejsce i odpoczywamy na skałach. Dajemy wytchnąć naszym nogom, a nasze oczy obserwują kolorowy harmider. Nie mija pięć minut, a Artur tonie w objęciach dzieciaków, które ćwiczą swój angielski. „What’s your name?”, „How are you?”, „How old are you?”, „Which country?” – kolejne frazy przewijają się niczym taśma w jamniku. Gdy kończy się jedna seria, zaczyna się następna. Tylko pytania pozostają ten same. I tak w kwadrat Zbigniewie. Obok Pauliny co rusz siada jakiś jurny młodzieniaszek. Błysk flesza. Zmiana i przysiada się następny. Znowu błysk. Znowu zmiana. Jak w hokeju – cała formacja się zmienia, tylko bramkarz pozostaje na polu gry. Wszystko zaczęło się od jednej pozytywnej odpowiedzi na ni to pytanie, ni to stwierdzenie „One photo, please”. Lawina ruszyła. Hindusom nie przeszkadza nawet fakt, że Paulina nie patrzy w obiektyw. Próbujemy uciec, ale nie dajemy rady. Dzieciaki proszą o zbiorowe zdjęcie. Cyk i fotka. Potem jakiś ojciec wręcza nam swoją dwuletnią córeczkę, która przez jakiś czas nie chce patrzeć w odpowiednie miejsce. Cyk i fotka. „One more, please”, „One more, please”. Uff, uciekamy na podwórze meczetu. Tam nie dają nam spokoju samozwańczy strażnicy butów, którzy za niewielką opłatą popilnują twoje sandałki, gdy będziesz się modlił. Fakt, że jesteśmy nieodpowiednio okryci zupełnie im nie przeszkadza, zatracają się w chęci zysku. Zmykamy na wał w kierunku lądu. Jeszcze tylko odmówić rządkowi żebraków, minąć drewnianą framugę i możemy wrać spokojnie do domu.
Krykiet i banany
Budzimy się rano, a tu łagodnie otula nas cisza. Paulina wychodzi na zewnątrz – nie ma prawie ruchu. Riksze nie jeżdżą – stoją potulnie na chodniku. Sklepy w sąsiedztwie zamknięte. Tylko jakaś mleczarnia sprzedaje wyroby przez kraty. Nadal znajdujemy się w Mumbaju. Wczoraj umarł niekoronowany król Maharashtry – Balasaheb Thackeray. Przywódca partii, która sprawuje władzę w tym rejonie, rządził oficjalnie na salonach, jak również na ulicy. Wyplenił mafię z Mumbaju, ale bynajmniej nie zrobił tego grzecznie prosząc ich, aby rozwiązali swoją działalność gospodarczą. Zrobił wiele dobrego, ale jego metody były dość kontrowersyjne. Jego nacjonalistyczna partia stara się wymazać z pamięci przejawy wpływów brytyjskich, m.in. modyfikując nazwę miasta z Bombaj na Mumbaj czy zmieniając nazwy stacji kolejowych, ulic, muzeum. Już w czwartek wieczorem po mieście snuła się plotka, że zmarł i większość sklepów była zamknięta na kłódkę. Informacja została oficjalnie potwierdzona w sobotę wieczorem. Wtedy też bezowocnie szliśmy 2,5 kilometra do supermarketu obserwując głównie zasłonięte rolety. Pokonując tą samą drogę z powrotem, sceneria nie uległa zmianie. Czemu wszystko jest zamknięte? Niektórzy mówią, że obawiają się rozrób, zmiany warty na ulicy. A może to po prostu z szacunku dla wielkiego człowieka. Dziś niedziela i od wczoraj znajdujemy się u Polaków – Marysi i Maćka. Po leniwym poranku i lekkim przetrzebieniu zapasów w lodówce postanawiamy wyruszyć na miasto. Misja – znalezienie jedzenia. Idziemy główną ulicą, ale wszystko jest zamknięte: restauracje, sklepy, warzywniaki, owocniaki. Pytamy się kogoś, gdzie tu można coś kupić – nie wiedzą. Naszą uwagę przykuwa dziadek z siatką bananów. Podążamy w tym samym kierunku, z którego przyszedł i spotykamy jego naśladowców. W końcu na horyzoncie niczym miraż majaczy wózek z bananami, a za nim dwa kolejne. Kupujemy małpi posiłek i natychmiast go konsumujemy. Postanawiamy skręcić w boczną ulicę. Znajdujemy na wpół otwartą mleczarnie i kupujemy pyszny indyjski jogurt – lassi. Spacerujemy dalej wzdłuż ulicy podziwiając kolorowe Indie. Idąc tak, co rusz napotykamy na grupki ludzi grających w krykieta. Grają wszyscy – starzy i młodzi. Cała ulica zamieniona jest w tasiemkę boisk. Gdy kończy się jedno, zaczyna się drugie. Sporadycznie przechodzący przechodnie i jeżdżące motocykle nie wpływają na przebieg gry. Krykiet pokazywany jest często w telewizji, ale nie znamy zasad gry, poza tym, że trzeba odbić piłkę. Jeden dzieciak daje Arturowi spróbować. Piłka uderza w czyjś dom, ale nikomu to nie przeszkadza. Wiemy też, że nie należy mówić, że krykiet podobny jest do baseballa. Znalezisko – otwarty rynek to zwieńczenie spaceru. Misja wykonana – możemy wracać do domu z jedzeniem.
Po siedmiu dniach opuszczamy to miasto. Dzieciaki nadal będą grać w krykieta. Hałasujące riksze nieustannie będą nagabywać przechodniów pragnąc zamienić ich w swoich pasażerów. Mumbaj w dalszym ciągu będzie pachnieć oraz śmierdzieć jednocześnie. Hindusi, którzy robili sobie z nami zdjęcie znajdą inne ofiary. Ludzie nadal będą pchać się do pociągu jak owce przechodzące przez jezdnie. Żebracy wciąż będą prosić o jałmużnę, każdy swoim sposobem. Samoloty ciągle będą przelatywać, a ich dźwięk ginąć w hałasie miasta. Spotkany na ulicy Hindus powiedział nam: „Nie porównujcie Mumbaju do reszty Indii”. Opuszczamy to miasto łapiąc stopa i nie wiedząc jeszcze, jakie wrażenia czekają nas po pobycie w kraju, gdzie kotłuje się 1,2 miliarda ludzi.