Dzień 8. Ejlat

Wstajemy dość wcześnie rano i udajemy się z Yossim na śniadanie. Po posiłku żegnamy się i opuszczamy bramy kibucu, aby złapać stopa do Ejlatu. Towarzyszy nam inny mieszkaniec wspólnoty. Idzie w miarę szybko i po chwili siedzimy we trójkę w aucie mknącym na północ.

Kierowca udziela nam informacji na temat lokalnych atrakcji, z pamięci recytuje o której odjeżdżają autobusy w stronę Czerwonego Kanionu, który chcemy zobaczyć. Wysiadamy w centrum i kierujemy się do motelu. Chwilę odpoczywamy i ustalamy plan na kolejne dwa dni. W końcu idziemy nad morze wzdłuż lotniska, które w Ejlacie znajduje się w samym mieście. Morze Czerwone okazuje się niebieskie, a plaża robi wrażenie plomby wciśniętej pomiędzy sklepy na promenadzie a wodę. Spacerujemy promenadą i zaglądamy do informacji turystycznej. Dostajemy tam mnóstwo przydatnych wskazówek na temat okolic, ale pracująca tam kobieta daje sobie rękę uciąć, że do Czerwonego Kanionu nie jeździ żaden autobus. Bardziej ufam kierowcy niż jej i na dworcu autobusowym okazuje się, że mam dobre przeczucie. Kobieta już by ręki nie miała.

image

image

Do autobusu zostało pół godziny i jako, że nie możemy znaleźć nic sensownego do jedzenia to wcinamy zupki w hotelu i zziajani wpadamy do autobusu, w którym siedzą sami żołnierze. Wyjeżdżamy z Ejlatu, pokonując małe rondka. Za miastem krajobraz zmienia się w surową, górską pustynię. Po lewej stronie drogi przebiega granica z Egiptem, o czym świadczy wijący się płot i obecność baz wojskowych. Po 22 kilometrach zostajemy wysadzeni w środku niczego. Otaczają nas góry i wieje zimny wiatr – wystarczy znaleźć się w takim miejscu, aby poczuć ogrom natury. Maszerujemy do parkingu, bierzemy mapkę i ruszamy wyschniętym korytem rzeki. Stwierdzamy, że odpowiada nam taka pustka. Piaszczyste dno coraz bardziej się utwardza, a wokoło pojawiają się coraz wyższe ściany, które przechodzą od żółci do zieleni. Schodzimy jeszcze bardziej w dół, są trzy cięższe momenty, ale zamontowane drabiny i łapaki ułatwiają sprawę. W końcu kanion się nad nami zamyka i ściemnia się jak po setce metanolu. Nie trwa to długo i ścieżka się przed nami rozwiera. Odpoczywamy trochę i zabieramy się w drogę powrotną, która prowadzi dawnym brzegiem. Z góry można obserwować trasę, którą właśnie przeszliśmy. Powrót mija dość szybko i z lekkim niepokojem zaczynamy wracać do drogi zastanawiając się jak wrócimy do miasta. Na szczęście jeżdżą pojedyncze samochody, do tego widzimy je z daleka, gdyż widok rozpościera się na dużą część drogi. Wtem zauważam, że w oddali jedzie autobus, instynktownie rzucam się na skróty jak kuna w zboże, aby go zatrzymać. Dobiegam do drogi i kiwam ręką, autobus się zatrzymuje dobre kilkadziesiąt metrów dalej. Podbiegam, nie mogąc złapać tchu próbuję powiedzieć, żeby kierowca poczekał na Paulinę. Wsiadamy razem, w autobusie sami żołnierze. Zmęczeni, ale szczęśliwi podziwiamy widoki. W motelu padamy na łóżko, ale po dłuższej chwili postanawiamy iść na wieczorny spacer. Idziemy promenadą, aż kończą się hotele i w milczeniu patrzymy na światełka miasta po stronie Jordanu. Wracamy spać, ale jeszcze jesteśmy trochę głodni, więc idziemy do budki z jedzeniem, którą polecił nam recepcjonista. Bingo! Jemy sabihr i pasztidę. Jedzenie rzeczywiście jest świetne.

image

image

image

image

image
image

image

image

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *