Kąpiel w Morzu Martwym to niesamowite uczucie – dzięki niezwykle dużemu zasoleniu bez problemu można położyć się na wodzie i nawet czytać rozłożoną gazetę. Wyporność zrobi swoje. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, iż lustro wody znajduje się na poziomie 422 metrów pod poziomem morza. Plan na dzisiaj jest bardzo prosty: wyruszyć z Jerozolimy, po drodze popluskać się w słonym akwenie, a na wieczór wylądować w Aradzie.
Autostopem do Ein Gedi
Po raz kolejny żegnamy się z Nogą, fajnie było zobaczyć się znowu po dwóch latach, porozmawiać i wymienić się doświadczeniami. Świat zrobił się bardziej kompaktowy, bo tak naprawdę moglibyśmy odwiedzać ją co pół roku. Idziemy na tramwaj, po drodze próbuję jeszcze załatwić karton na autostop, ale z powodu bariery językowej niezbyt to się udaje. Obejdzie się.
Wysiadamy w znanym już miejscu i z daleka widzimy, że dwójka żydów łapie autostop. Nie zdążyliśmy do nich dojść, a już pojechali. To chyba dobry znak. Faktycznie tak jest, gdyż już po pięciu minutach jedziemy z kierowcą w interesującym nas kierunku. Po dziesięciu kilometrach zabudowania znikają, a krajobraz przeobraża się w kamienistą pustynię. Zjeżdżamy coraz niżej, mijamy znak, który wskazuje poziom morza i podążamy dalej mając wrażenie, że droga wiedzie wgłąb Ziemi. Z powodu zmiany wysokości zatykają nam się uszy. Rozstajemy się z kierowcą, gdyż on odbija na północ, a my jedziemy na południe. Pewna para Niemców podwozi nas kawałek, po czym spacerem idziemy do plaży o nazwie Kalya. Po drodze napotykamy mnóstwo opuszczonych budynków, a na pobliskiej trawce pasie się stado wielbłądów. Na plaży okazuje się, że za wstęp trzeba słono zapłacić, a na chwilę zajrzeć do środka nie można. W okolicy są jeszcze dwie plaże, ale dowiadujemy się od strażnika, że też są płatne.
No nic, co zrobić, łapiemy stopa do drogi głównej, a po chwili suniemy drogą numer jeden z małżeństwem Izraelczyków. Opowiadają nam, że Morze Martwe z roku na rok maleje i z powodu tego, że wody głębinowe cofają się coraz bardziej do morza, tworzą się rozpadliny i osuwiska, które są niebezpieczne. Faktycznie, prawie na całej długości drogi postawione są płoty wraz ze znakami, które ostrzegają o zagrożeniu. Wysiadamy na przystanku w Ein Gedi, gdzie wysiedliśmy również dwa lata temu. Przeskakujemy przez płotek i drałujemy na opuszczoną plażę. Tutaj robimy sobie przerwę na posiłek i podziwianie krajobrazu. Kamienie malowniczo opruszone kryształkami soli kontrastują z rozrzuconymi śmieciami, które też są nieco przysolone. W zasięgu wzroku kąpią się dwie niewiasty, ja zanurzam tylko nogi. Jako, że po takiej słonej kąpieli trzeba się solidnie opłukać, to lepiej nie zanurzać się powyżej pasa. W przeciwnym wypadku będzie świerzbić. Zbieramy się, kiedy już sami zaczynamy pokrywać się solą.
Drogą do Ein Bokek
Mijamy opuszczoną budkę ratownika, niegdyś działające toalety, stację benzynową i wielką rozpadlinę w starej drodze po czym łapiemy stopa na przystanku. Czekamy i czekamy. Pojazdów przejeżdża mnóstwo, a my wyczekujemy tego, który się zatrzyma, aż pojawiają się demony przeszłości. To właśnie w tym miejscu, dwa lata temu, zmęczeni, ponad godzinę czekaliśmy na naszego kierowcę. Nagle podjeżdża do nas rowerzysta w profesjonalnym żółtym wdzianku. Jak się okazuje to Misza, który pochodzi z Mołdawii, mieszka w Izraelu i tak sobie pedałuje wzdłuż Morza Martwego. A zatrzymał się z prośbą, aby zrobić mu parę zdjęć jak jedzie na rowerze. Po chwili Misza pokazowo przejeżdża obok nas, a ja cykam mu multum fotek. Rozmawiamy sobie trochę po rosyjsku, po czym cyklista odjeżdża, a my nadal łapiemy stopa. Na szczęście zatrzymuje się kolejna para, która podwozi nas do Ein Bokek.
Ein Bokek to miasteczko-kurort. Mnóstwo drogich hoteli, ceny w restauracjach też wysokie. Jednocześnie niedawno wyremontowana plaża na wybrzeżu powoduje, że jest to najlepsze miejsce w Izraelu pozwalające cieszyć się urokami Morza Martwego. Jeszcze wczesna godzina, więc będzie czas, aby się pocieszyć urokami.
Niewiele osób się kąpie, niestety okazuje się, że jest ku temu dobry powód – woda ma ok. 17 stopni. Wykorzystuję wszystkie mi znane techniki relaksacyjne i uczę się paru nowych – dopiero wtedy udaje mi się zanurzyć. Leżąc obserwuję wczasowiczów. Ci, zaprawieni w bojach, leżą na leżaczkach i czytają książkę. Co rusz pojawia się jakiś nieświadomy letnik i scenariusz zawsze wygląda tak samo. „Wow, jak fajnie, Morze Martwe”, tutaj następuje pośpieszne przebieranie się w strój kąpielowy i, moja ulubiona część, wejście do wody, czyli zderzenie z lodowatą rzeczywistością. Potem nadchodzi zaduma, właściwe nastrojenie się i walka z zimnicą. W sumie, ja podążałem tym samym schematem. Po kąpieli idziemy na jedno ze spacerowych molo wchodzących w jezioro i podziwiamy jak Ein Bokek urzekająco odbija się w lustrze wody.
Po dziewiętnastej odbiera nas couchsurfer – Żenia. Jedziemy do Aradu, gdzie mieszka mnóstwo rosyjskich żydów, robimy zakupy w rosyjskim sklepie, który jest otwarty mimo szabasu. To wielka ulga dla nas. Po chwili pałaszujemy hummus i rozmawiamy przy herbacie zaparzonej w tradycyjnym imbryku. Okazuje się, że Żenia niedawno się rozwiódł. Dodatkowo miał pecha w biznesie, bo właśnie kiedy założył firmę sprzedającą kosmetyki z Morza Martwego, to Rosja zaanektowała Krym, rubel stracił na wartości, a on został z towarem, którego nie może sprzedać po nominalnej wartości. Mimo tych wszystkich przykrości ze strony losu stara się być optymistą i właśnie takie wrażenie sprawia. Przez okno obserwujemy jak ortodoksyjna żydowska rodzina zasiada do kolacji szabasowej. Żenia opowiada, że jakiś rabin stwierdził, że Arad będzie żydowskim miasteczkiem. W związku z tym mnóstwo ortodoksów zaczęło wykupywać mieszkania i sprowadzać się tutaj. Nawet niektórzy blokują ruch samochodowy w szabas. Idziemy spać – jutro pustynia!